Mam duży kredyt zaufania – rozmowa z Krzysztofem Matyjaszczykiem
Dla Częstochowy więcej jestem w stanie zrobić w Częstochowie niż w Warszawie Zastanawiam się nad pańską karierą. Przekroczeniem Rubikonu było chyba obalenie w listopadzie 2009 r. poprzedniego prezydenta Częstochowy Tadeusza Wrony… – Jeżeli chodzi o Tadeusza Wronę, to pierwsi byli radni SLD. Na sesji rady miasta zgłosili projekt uchwały o przeprowadzeniu referendum w sprawie odwołania prezydenta. To był Matrix Dlaczego? Co wam przyszło do głowy? – To przyszło do głowy, że był prezydentem, który zadłużał miasto, wydawał pieniądze na błyskotki, a nie na najpotrzebniejsze mieszkańcom rzeczy. Bardziej zajmował się sprawami pielgrzymów niż mieszkańców Częstochowy. Ludzie to widzieli. To był jakiś Matrix, jakiś absurd. Więc padł wniosek o referendum. I przepadł. – Wniosek przepadł, bo w radzie nie było koniecznej większości bezwzględnej. Poparł go tylko SLD. Ale sprawa nie umarła. Przeciwnie! W Częstochowie rozpoczęła się wielka dyskusja, czy powinno się odwołać Wronę, czy nie. I narodziła się inicjatywa obywatelska, która szybko zaczęła zbierać podpisy pod wnioskiem o referendum w sprawie odwołania Wrony. I okazało się… – …że to trafiło w zapotrzebowanie społeczne. Pod wnioskiem podpisało się dużo więcej mieszkańców, niż to było potrzebne. To była fala. Mówiąc językiem polityki, wyczuliście nastroje społeczne i stanęliście na czele niezadowolonych. Dlaczego wy, a nie np. Platforma? Ona też mogła. – Mogła, ale nie stanęła. Pierwsi zagłosowaliśmy za referendum, bo poczuliśmy, że ludzie tego chcą. Później, kiedy inicjatywa obywatelska zebrała wymaganą liczbę podpisów, doprowadziliśmy w radzie miasta do uchwały, w której rada powiedziała: skoro mieszkańcy chcą referendum, zróbmy wszystko, żeby było ważne. Wzywamy więc do wzięcia w nim udziału. Ojców było wielu Kto tą całą operacją kierował? – Ojców sukcesu było wielu. Nasi radni oraz ci mieszkańcy, także spoza SLD, którzy stali na czele ruchu referendalnego, którzy byli zaangażowani w akcję zbierania podpisów. Niezwiązani z żadną partią. Ale i tak mówiło się, że to SLD wszystko rozpoczął. Że to nasza akcja. Wyobrażam sobie, że było wielu mieszkańców Częstochowy, którzy chcieli odwołania Wrony, ale nie lubili lewicy. Jak oni się zachowali? – Unikaliśmy mówienia, że to jest inicjatywa tylko SLD-owska. Pokazywaliśmy, że to inicjatywa wychodząca naprzeciw oczekiwaniom mieszkańców. Że ludzie tego chcą i to muszą dostać. Ruch referendalny, stowarzyszenie obywatelskie, później komitet, który powstał, organizował wiele rzeczy, my to wspieraliśmy, a jeśli była potrzeba, wychodziliśmy na pierwszą linię frontu. A jeśli była potrzeba usunięcia się w cień? – To się chowaliśmy. Była przecież próba przylepienia łatki, że referendum to walka z Kościołem, że SLD w Częstochowie walczy z Panem Bogiem. Wrona chował się za sutannę, tam szukał pomocy. Ale nie daliśmy się sprowokować, wytrzymaliśmy. Bo nie chodziło o to, żeby bić pianę, tylko żeby zrealizować sprawę. I stąd sukces. Cel został osiągnięty. Pół sukcesu… – No tak… Po referendum, gdy się okazało, że premier Tusk zamierza powołać w mieście komisarza, zwróciliśmy się do wojewody, żeby na ten rok do wyborów samorządowych został nim ktoś spoza partii, fachowiec, który naprawi to, co zepsuł Wrona. Do tego głośno namawialiśmy. Nic z tych rzeczy – premier wyznaczył na komisarza człowieka PO, dotychczasowego przewodniczącego rady miasta, Piotra Kurpiosa. Ze wskazaniem, że później będzie on kandydował w wyborach. Ale nie kandydował. – W PO były wewnątrzpartyjne rozgrywki, nastąpiła zmiana władz i ostatecznie kandydatem na prezydenta została jedna z pań posłanek. To też nam pomogło – rozbicie w Platformie… Byłem gwarantem powodzenia A jak wy wybraliście swojego kandydata na prezydenta? – Nie mieliśmy problemów z wyborem, gdyż od samego początku było wiadomo, że to ja mam największe szanse. Byłem kandydatem na prezydenta w poprzedniej kampanii wyborczej, w 2006 r. Wtedy startowałem jako radny z poziomu 2%, bo tyle dawał mi sondaż „Gazety Wyborczej”, a skończyłem kampanię na 22% i brakowało mi 1,5% do tego, żeby wejść do drugiej tury. Czyli: jest człowiek, który wtedy dał radę i który najprawdopodobniej da radę i teraz. Zachowaliśmy się po prostu pragmatycznie – skoro mamy takiego człowieka, to niech walczy. A pan, pragmatycznie… – Nikt specjalnie o zdanie mnie nie pytał… Wiedziałem, że skoro jestem gwarantem powodzenia, to mało ważne, czy podoba mi się życie posła, czy nie. Zresztą zawsze wolałem konkretne działanie od opowiadania o działaniu. A kiedy się jest jednym z 460 posłów, to nie ma się takiego