Maratonem przez życie

Maratonem przez życie

W maratonie nie ma pewniaków. Raz się wygrywa, innym razem można nawet nie doczołgać się do mety Na trasie maratonu spotykają się różni ludzie. Obok zupełnie zwyczajnych kierowców, dyrektorów i inżynierów są tacy, którzy przeszli chorobę Heinego i Medina. Albo niewidomi, którzy startują razem z przewodnikami. – Zdarzyło mi się kiedyś, że pomagałem niewidomemu chłopakowi dostać się na start. I zanim załatwiliśmy wszystkie formalności, zrobiło się na tyle późno, że nie miał z kim pobiec. Zaoferowałem swoją pomoc. Nieźle wyszło. Bo on biegł ode mnie lepszym rytmem, a ja byłem jego oczami – wspomina Stanisław Rokita, który przyznaje, że biega dla samej przyjemności biegania. Ale w maratonach startuje też pewna grupa, na szczęście niewielka, która chce wygrać za wszelką cenę. Fauluje, zabiega drogę. A raz zdarzyło się, że ktoś podbiegając pierwszy do punktu z napojami, wziął kubek tylko dla siebie, a resztę strącił. Gorsza sprawa, że był to bieg górski i ludzie marzyli o kropli wody. Facet tłumaczył się potem, że zrobił to niechcący, ale nikt mu nie uwierzył. Rok później organizatorzy zapowiedzieli, że jeżeli komuś jeszcze raz zdarzy się taki nieszczęśliwy wypadek, to z miejsca zostanie zdyskwalifikowany. Dla Marcina Czarneckiego, zawodowego biegacza, sprawa jest jasna: jakaś sprawiedliwość dziejowa na trasie na pewno by się przydała. – Niedawno powstał nowy klub biegacza, same wredne typy. Tak kombinują, że jak sami wygrać nie mogą, to utrudniają jeszcze bieganie innym. Wcześniej nigdy czegoś takiego nie było – mówi. I przyznaje, że coraz mniej jest zawodowców biegających dla wyników. Teraz liczy się kasa. A od niej pobrudzi się każdy sport. Tym bardziej że na maratonie nie ma pewniaków. Raz się wygrywa, innym razem można nawet nie doczołgać się do mety. To jest ruletka. I czasem ludzie się załamują. – Kiedyś popłakałem się po biegu – opowiada Marcin. Ma 28 lat, biega od dziesięciu. – To było dawno temu w Berlinie. Chciałem zrobić poniżej trzech godzin. Nie udało się. Ostatnio na maratonie warszawskim miałem już dwie godziny i 40 minut. Choć mój trener powiedział, że mogłem pobiec lepiej. Najszybsza osoba na świecie zaliczyła 42 km i 195 m w dwie godziny i pięć minut. Ale w tym sporcie nigdy nie mówi się o rekordach, tylko o najlepszych wynikach. Bo dwóch identycznych maratonów nigdy nie będzie. – Mam takie marzenie: mieć dwójkę z przodu, czyli przebiec maraton poniżej trzech godzin. Brakuje mi do tego 190 sekund, czyli koło 700 m na trasie – mówi Daniel Buczkowski. Zaraz jednak zastanawia się, że to oznaczałoby przejście na pełne zawodowstwo. A on jest gdzieś pośrodku. Między bieganiem dla zdrowia a bieganiem dla wyników. Bo o ile to pierwsze może dawać olbrzymią satysfakcję, w tym drugim sporo jest nerwów. – W tym roku puchar dla najlepszego warszawiaka w maratonie dostał facet, który dopiero co przyjechał znad morza, a stolicę kojarzył wyłącznie z wycieczek klasowych – opowiada Marcin. Mówi, że poważniejszych przekrętów też nie brakuje. – Niektórzy biorą dopalacze. Można by ich łatwo złapać, gdyby tylko przed startem ktoś chciał zorganizować badania. Wszędzie na świecie tak się robi, ale nie w Polsce. Tutaj jest wolna amerykanka. Na przykład bieg na 15 km w Mińsku Mazowieckim. Pierwsze siedem osób dostaje całkiem niezłe nagrody, głównie sprzęt komputerowy. Na te zawody przyjeżdżają tłumy zza wschodniej granicy i zawsze zgarniają całą pulę. Widać po nich, że to naszprycowane mutanty. Wśród biegaczy panuje taka opinia, że jeżeli ktoś biega tylko rekreacyjnie, widzi same uroki tego sportu. Ale im bliżej czołówki, tym więcej brudów wyłazi. I żeby odnaleźć się w tym sporcie, trzeba mieć nie tylko silne nogi, lecz także solidne łokcie. Zdrowy zawód – Zawsze miałem w sobie sporą potrzebę ruchu. Ale przyszły studia, rodzina i nie było już tyle czasu, co kiedyś. Najgorsze, że zacząłem palić i straciłem zupełnie kondycję. A z czasem waga podskoczyła mi do 105 kg. Gdy trzeba było wejść po schodach, trzeszczały mi kolana. A jak podbiegałem do autobusu, to długo potem łapałem powietrze jak ryba wyrzucona z wody. Któregoś dnia stwierdziłem, że dosyć tego. Pod choinkę dostałem fajny dres i pomyślałem:

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2005, 42/2005

Kategorie: Sport