Marsz po euro

Marsz po euro

Fot. Krzysztof Żuczkowski

W którym momencie ten szczery, młodzieńczy działacz lewicowy stał się bezwzględnym pieczeniarzem, zainteresowanym wyłącznie posadami dla siebie i swoich? 

Lista lewicy do europarlamentu została zmontowana tak, żeby z trzech możliwych mandatów dwa przypadły parze Biedroń-Śmiszek. Jak to się stało, że facet, który był szefem nieistniejącej partii, a w wyborach prezydenckich dostał 2,22% głosów, rozdaje karty i synekury, a reszta lewicowej koalicji siedzi cicho? 

To długa historia.

Albo Biedroń, albo Tusk.

Pamiętacie, jak Robert Biedroń był nadzieją lewicy? Kultowe „Ucho Prezesa” poświęciło mu nawet specjalny odcinek, w którym Wałęsa, Kwaśniewski i Komorowski jadą do Słupska, żeby namawiać Biedronia, podówczas prezydenta miasta, by koniecznie kandydował na prezydenta RP, a on się kryguje. „Czemu nie Donald?”, pyta Wałęsę, a Lech na to: „Donald to jest dobry do żucia, ja go mogę w kieszeni schować, on maleje, a pan rośniesz”. Był rok 2018.

Nie wiem, jak Państwa, ale mnie nurtuje pytanie, co poszło nie tak. W którym momencie ten szczery, (nieco zbyt) młodzieńczy działacz lewicowy, uwodzący wyborców żarliwością i urokiem osobistym, stał się bezwzględnym pieczeniarzem, zainteresowanym wyłącznie posadami dla siebie i swoich? Ja winię pensję europosła.

Dla przypomnienia: w 2013 r. Robert Biedroń był jedną z twarzy autentycznej zmiany. Jako pierwszy nieskryty gej w historii RP wszedł do Sejmu z Ruchu Palikota, wraz z pierwszą transpłciową posłanką Anną Grodzką i Wandą Nowicką, otwarcie zaangażowaną w łamanie ustawy antyaborcyjnej. W naszym ciemnogrodzie zrobiło się jakby jaśniej. Wprawdzie na wstępie zdążył się nieco zbłaźnić, kiedy obwieścił Monice Olejnik, że Konwent Seniorów to „zebranie najważniejszych, najstarszych posłów w parlamencie”, ale tego typu wpadki wyborcy byli skłonni mu wybaczyć, albowiem był uroczy i ideowy.

Posłem pobył zaledwie rok, gdyż w 2014 r. wystartował na prezydenta Słupska i niespodziewanie (także dla siebie) wygrał. Dzielnie przeprowadził się na drugi koniec Polski i przystąpił do rządzenia miastem, z którym nic go nie łączyło: inwestował w mieszkania komunalne, wystawił przed ratuszem czerwoną kanapę, na której rozmawiał z mieszkańcami, obniżył własną pensję, odebrał urzędnikom dodatki na benzynę, przestał używać prezydenckiej limuzyny, po mieście jeździł rowerem. Co prawda, 206 dni ze swojej kadencji spędził w delegacjach, rower zaś był raczej na pokaz, bo mieszkał tuż obok urzędu, a limuzynę zachował na dalsze podróże – ale mieszkańcy go polubili, czego dowodem był fakt, że jego zastępczyni, którą namaścił na następczynię, wygrała w pierwszej turze. 

Zaskakujący słupski sukces wywindował Biedronia na czoło lewicowego peletonu; nawet niepodatny na naiwne uniesienia Aleksander Kwaśniewski orzekł: „Myślę, że w 2020 r. prezydentem Polski będzie Robert Biedroń”. Podejrzewam skądinąd, że tak naprawdę Kwaśniewski w zwycięstwo Biedronia nie wierzył – jak mało kto rozumie on elektorat, w swej masie konserwatywny i dość homofobiczny – więc był to raczej wyraz wsparcia niż diagnoza.

Jakkolwiek by było – Biedroń bezsprzecznie znajdował się na krzywej wznoszącej i każdy na lewicy chciał być jego przyjacielem. Szykując się do politycznej ofensywy, napisał książkę zatytułowaną cokolwiek megalomańsko „Nowy rozdział”. Megalomaństwo tkwiło w fakcie, że autor zdawał się przewidywać nowy rozdział nie we własnym życiu, ale w życiu polskiej lewicy i Polski generalnie, za swoją sprawą. Konkretów programowych w książce raczej brakowało, za to znać było odwagę oryginalności. Kilka razy padło słowo „symetryzm” – i to nie w obowiązującym w „demokratycznych elitach” tonie potępienia, ale jako wyzwanie rzucone „starym podziałom” i „teatrowi starych partii”; sporo było też o „równości” i „wyzysku”. 

Biedroń, jako bodaj jedyny antypisowski polityk w tym czasie, dużo i często mówił o tym, jak wielką zmianą w życiu biednych Polaków było 500+. Nie dawał wyborcom do zrozumienia, że przedkładając możliwość wysłania dzieci na kolonie nad niezawisłość sądów, są „ludem ciemnym już bez cnoty”, jak głosił krążący wówczas po sieci protest song. Zamiast tego przekonywał ich, że nie muszą wybierać, bo „zasługują na to, żeby mieć i 500+, i wolność”.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2024, 22/2024

Kategorie: Kraj