W 1981 r. w Salwadorze elitarne jednostki wojskowe wymordowały kilkuset cywilów „w obronie przed komunizmem” Na przełomie lat 70. i 80. w Salwadorze wybuchła wojna domowa między dyktaturą wojskową a lewicową partyzantką. W czasie konfliktu 11 grudnia 1981 r. elitarny rządowy batalion Atlacatl (szkolony przez Amerykanów) wkroczył do osady El Mozote i wymordował niemal wszystkich jej mieszkańców, chociaż nikt, zwłaszcza kobiety i dzieci, nie współpracował tam z partyzantką. Było czwartkowe popołudnie i kiedy żołnierze batalionu Atlacatl dowlekli się do El Mozote, na dworze zapadał zmierzch. Zastali opustoszałe ulice. W ciągu ostatnich dwóch dni dudnienie moździerzy, trzaskające staccato broni ręcznej i ryk lotnictwa przybliżały się stopniowo, a tego ranka samoloty i śmigłowce salwadorskich sił lotniczych ostrzelały i zbombardowały tereny wokół osady, budząc przerażenie mieszkańców. „Z każdym dniem wszystko się przybliżało, wszystko robiło się coraz głośniejsze – opowiadała mi Rufina Amaya. – Aż w końcu ludzie zaczęli kryć się po domach”. Ostrzał z powietrza ustał niedługo przed tym, jak żołnierze Atlacatl wkroczyli do osady, wiodąc cywilów, którzy ukrywali się na trasie ich przemarszu i zostali schwytani. Zmęczeni żołnierze niecierpliwie uwijali się wśród zabudowań El Mozote i walili w drzwi domów kolbami swoich M-16. „İSalgan!” – nawoływali ze złością. – „Wyłazić! Szybko!”. Panował półmrok. Ludzie z wahaniem stawali w progu, wystraszeni, zdezorientowani, niepewni tego, co się dzieje. Wrzeszcząc i przeklinając, żołnierze wyciągnęli ich sprzed domów i popędzając kolbami karabinów, zagnali wszystkich na środek ulicy. Rufina i jej mąż Domingo Claros wyszli na zewnątrz z czworgiem dzieci: on w objęciach miał trzyletnią Martę Lilián, a przy boku dziewięcioletniego Cristina; Rufina trzymała za rękę pięcioletnią Marię Dolores, a na piersi niosła ośmiomiesięczną Marię Isabel. „Powiedzieli nam, żebyśmy położyli się na ulicy boca abajo (twarzą do ziemi) i zaczęli popychać niektórych na ziemię – mówi Rufina. – Mój mąż właśnie chciał postawić małą, kiedy jakiś żołnierz pchnął go na ziemię. Ona zaczęła płakać. W tym momencie płakały już wszystkie dzieci”. Całe miasteczko leżało w ten sposób wśród zapadających ciemności, bodaj 400 osób, twarzami do ziemi w brudzie ulicy. (…) Żołnierze przechadzali się wzdłuż szeregów, wymierzając na prawo i lewo kopniaki i ciosy kolbami karabinów i bezustannie zasypując leżących gradem obelg oraz poleceń. Według sprawozdania Rufiny wyglądało to tak, że żołnierz zatrzymywał się obok jakiegoś mężczyzny lub jakiejś kobiety, kopał bezbronne ciało i warknięciem rzucał pytania: Kto jest w partyzantce? Gdzie oni są? Gdzie schowali broń? Mieszkańcy El Mozote upierali się, że nie ma u nich partyzantów i nie wiedzą nic o partyzantach ani o ich broni. (…) To tylko bardziej rozjuszyło żołnierzy. „Sukinsyny, wszyscy jesteście kolaborantami – oznajmił jeden z oficerów. – Zapłacicie nam za tych skurwieli”. (…) „Byli bardzo brutalni – mówi Rufina. – Nie mogliśmy nic zrobić. Mieli broń. Musieliśmy ich słuchać”. (…) Mieszkańcy El Mozote długo leżeli na ulicy, z twarzami w pyle, wśród szlochów dzieci. (…) „Myśleliśmy, że zaraz pozabijają nas wszystkich. Że jesteśmy skazani, by zginąć tam na miejscu” – opowiada Rufina. Ostatecznie kazali im wstać. Kiedy chwiejnie gramolili się na nogi, padł szczekliwy rozkaz: mieli wracać do domów i nie wystawiać za drzwi „nawet czubka nosa”. Mieszkańcy El Mozote, przerażeni i wdzięczni, że żyją, popędzili czym prędzej do domów i stłoczyli się w nich (…). Nikt nie spał. Na zewnątrz żołnierze batalionu Atlacatl pokrzykiwali, śmiali się i śpiewali, od czasu do czasu przerywając radosny zgiełk fetą karabinowych salw. Rufina i jej mąż, upchnięci w domu razem z dwiema innymi rodzinami, starali się uspokoić dzieci. „Były głodne, a my nie mieliśmy dla nich nic do jedzenia – mówi. – Chcieliśmy zabić kurczaka, żeby je nakarmić, ale gdy tylko zapaliliśmy świeczkę, żołnierze wrzasnęli do nas z ulicy, żebyśmy zgasili światło. Dzieci były wystraszone i głodne. Maluchy narobiły w majtki i nawet nie mogliśmy wyprowadzić ich na zewnątrz i umyć”. (…) • (…) Niżej, w Osicali, w położonej na południe od Toroli bazie operacji, oficerowie analizowali sytuację. Pierwszy
Tagi:
Mark Danner