Strzelanina pod Neapolem to przejaw rasizmu czy przestępcze porachunki? Korespondencja z Neapolu W piątek, 19 września, jak co roku neapolitańczycy tłumnie zgromadzili się w katedrze, oczekując na cud św. Januarego. Krew męczennika skropliła się wyjątkowo szybko. Zgodnie z powszechną wiarą to dobry znak. Ale ten wyjątkowy dzień zakończył się również pod znakiem krwi. Siedem osób, sześciu emigrantów z Afryki i jeden Włoch, zginęło od kul płatnych morderców nasłanych przez klan Casalesi. Zabiją nas wszystkich! Krzyk rannego zwierzęcia. To tęga kobieta w opiętej, brązowej sukience w kwiaty. Właśnie dowiedziała się, że wśród ofiar strzelaniny jest jej syn. Abebi wysiadał z czerwonej alfy 145, kiedy dosięgły go kule. Upadł na ziemię półtora metra od podziurawionego niczym rzeszoto samochodu. Jego kolega, siedzący za kierownicą Francis Antwi, nie zdążył jeszcze odpiąć pasów bezpieczeństwa. Rażony serią pocisków osunął się na siedzenie. Gdyby nie potrzaskane szyby i krwawe plamy na tapicerce, można by pomyśleć, że zasnął. – Zadzwonili do mnie, że Alai nie żyje. Zostawiłam śpiące dziecko i pobiegłam do zakładu. Widziałam go, siedział przy swojej maszynie do szycia, dostał strzał w głowę, oczy wyszły mu na wierzch. To było straszne – opowiada, szlochając, młoda Murzynka w obcisłych dżinsach. Została sama w obcym kraju. Bez papierów. Z półtorarocznym synem. Jej mąż został zabity w niewielkiej szwalni etnicznej Ob Ob Exotic Fashions. Była za dziesięć dziesiąta, siedzieli w piątkę, kończąc pilną robotę, kiedy posypały się kule. Tylko jeden z nich uszedł żywy. Obudził się w szpitalu w Pozzuoli, pod Neapolem, z przerażeniem w oczach. Sześć ofiar masakry, do której doszło 19 września w Castelvolturno, niewielkim, brzydkim miasteczku w połowie drogi między Neapolem i Casertą, to nielegalni emigranci z Ghany, Liberii i Togo. Przybysze z reguły trzymają się razem. Nieszczęście dodatkowo ich zjednoczyło. Nazajutrz po krwawej nocy zaczęli od rana gromadzić się na głównym placu, tuż obok hotelu Millenium. Kobiety zawodziły, mężczyźni rozmawiali między sobą, około dziesiątej było już ze sto osób, godzinę później drugie tyle. Nie wiadomo, kto zaczął. Nagle rozległ się przenikliwy, kobiecy krzyk: – Zabiją nas wszystkich! Ktoś inny, może zakapturzony chłopak, podjął: – Włosi rasiści! – Rasiści! – zawtórował tłum. To już nie płacz i zawodzenie po zmarłych, ale wzburzenie i agresja. Ktoś podpalił kontener na śmieci. Kilku młodych mężczyzn wywróciło zaparkowany na poboczu samochód, potem drugi i trzeci. Dwóch wskoczyło na maskę, podrygując w rytualnym tańcu. Manifestanci obrzucili kamieniami witrynę sklepową. Kamienie poleciały w kierunku przejeżdżającego fiata 500. Do największego nasilenia rozruchów doszło po południu, między godziną 14 a 17. Policja nie interweniowała. 200 funkcjonariuszy przyglądało się wydarzeniom z boku. Kierujący operacją kazał sklepikarzom pozamykać witryny. Zrobili to już wcześniej, jedynie sprzedawca warzyw pospiesznie wniósł do środka wystawione na zewnątrz skrzynki z owocami. Po południu wyszedł do manifestujących Afrykańczyków burmistrz, Francesco Nuzzo. Na próżno wzywał do spokoju. Około godziny 18 mediacji podjął się misjonarz Georgio Poletti. W miasteczku wszyscy go znają, od lat pomaga osiedlającym się tu imigrantom. A w Castelvolturno jest ich niemało, latem ponad 20 tys., poza sezonem około 12 tys., najwięcej z Afryki: Nigerii, Ghany, Senegalu, ale są również Albańczycy, Rumuni, Polacy. Tylko 2,3 tys. ma pozwolenie na pobyt. Przekonywał, że trzeba rozmawiać, bo to jedyny, cywilizowany sposób załatwienia problemów. Kilkunastu dało się przekonać, poszli z Polettim do ratusza, reszta powoli rozeszła się do domów. Długi czarny dzień, po czarnej nocy w ponurym Castelvolturno powoli dobiegał końca. Kto tu rządzi? Śledztwo wykazało, że żaden z sześciu Afrykańczyków nie był celem masakry. Płatni mordercy 19 września mieli tylko jedno imienne zlecenie – Antonio Celiento, właściciel sali gier w miejscowości Baia Verde. Podjechali pod jego dom w sześciu, dwoma autami, audi A3 i fiatem punto. Ofiara nie spodziewała się niczego. Celiento i jego rodzina od lat byli na usługach klanu Casalesi. Gotowi na wszystko płatni zabójcy bez trudności wypełnili zadanie, kilka minut później znajdowali się już w leżącym na peryferiach parku Lagami, gdzie stoi około 300
Tagi:
Małgorzata Brączyk