Och, jakim byłem mądrym i odważnym tanatologiem u progu dorosłości. Pasjonowanie się śmiercią za młodu jest cool – człowiek myśli o niej z astronomicznym dystansem, droczy się z nią, bo wie, że śmierć ma go gdzieś, zajęta mozołem żniw na oddziałach geriatrycznych. Jedni śmigali na deathmetalowe koncerty, przywdziawszy T-shirty z nadrukami komiksowego bestiarium, drudzy nosili się na czarno i randkowali na cmentarzach, jeszcze inni składali hołdy gromadzie poètes maudits i wojaczkowali ile wlezie, nadużywając alkoholu i cierpliwości rodziców. Ja, obłożony tomiszczami literatury antropologicznej, cyzelowałem robiące wrażenie akapity do pracy magisterskiej na bazie „Spirali” Zanussiego. Nanizałem swoje analizy na sławetną strukturę psychologicznych faz umierania wyodrębnionych przez Elisabeth Kübler-Ross i dostałem piąteczkę z wyróżnieniem: promotor był litościwy, a i śmierć łaskawa – przez kolejne dekady umierały mi tylko psy. Przedmiot mojej dysertacji dzisiaj określono by jako hipsterski, reżyser nie miał wtedy najlepszej prasy, ale był chwilę przed powrotem na szczyty – w trakcie realizacji swojego ostatniego dzieła dużego formatu, czyli „Życia jako śmiertelnej choroby przenoszonej drogą płciową”. Pan Krzysztof się odezwał, wyniknęły z tego regularne pogwarki istotne, nie tylko o śmierci w kinie (potem TOR pod wodzą Zanussiego wyprodukował trzy filmy Magdy Piekorz wedle moich scenariuszy – umieranie było wiodącym lub chociaż znaczącym tematem każdego z nich). Obaj byliśmy maminsynkami – perspektywa odejścia matki dręczyła mnie przez całe dorosłe życie, u Zanussiego matki umierają najbardziej przejmująco w „Constans” i „Roku spokojnego słońca”. W tym pierwszym filmie ostatni etap życia matki głównego bohatera jest pokazany bezlitośnie, naturalistycznie, ale mnie szczególnie zapadła w pamięć scena definiująca śmierć jako nagłą, ostateczną i dojmującą nieobecność: bohater – a jakże, maminsynek – wraca z wyprawy górskiej i po wylądowaniu odruchowo kieruje się do budki telefonicznej, podnosi słuchawkę, by… uświadomić sobie, że nie ma już do kogo zadzwonić. Śmierć ojca przed pięciu laty przeżyłem bardziej, niżbym się spodziewał – wszyscy zdawaliśmy się na to przygotowani, tata odchodził prawie pół roku w hospicjum, a jednak ten moment, kiedy ledwo tlące się życie całkowicie zgasło, był paraliżujący. Nazwałbym to nierozwikłaną tajemnicą zniknięcia – matka ujęła to po swojemu, stojąc nad pustym łóżkiem i gładząc dłonią prześcieradło-po-ojcu: „No i kaj tyn chop się stracił?!”. Pierwsze chwile po śmierci bliskiej osoby, jeszcze zanim żałoba zapuka do drzwi świadomości, to dezorientacja. Gdzie jesteś, człowieku, skoro nie ma cię wśród nas? Bo przecież to niemożliwe, że cię po prostu nie ma, skoro jeszcze przed chwilą tak bardzo byłeś… Teraz odchodzi moja matka. Szybko, to tempo jest drastyczne, ale nie daje czasu na żal – dziwię się sobie, że mam tyle sił, ale to pewnie dlatego, że pochłaniają mnie kwestie, by tak rzec, logistyczne. Szpital, tyle co ją przyjął, a już jej nie chce – trzeba znaleźć miejsce, w którym mama odejdzie w godny sposób. Nie mam zamiaru piętnować konkretnej instytucji, to wielki szpital wojewódzki, mnóstwo oddziałów, być może po prostu źle trafiliśmy na tej diabelskiej loterii, ale empatia i współczucie mieszkają na innych piętrach. Tyle że nawet one nie zmieniłyby faktu, który dosadnie i węzłowato ujęła na łożu śmierci Agnieszka Osiecka: umieranie jest do dupy. Piękna śmierć to bałamutny oksymoron, ale zdarza się śmierć dobra – gdy umrzesz, zanim zdążysz się zorientować, że umierasz. Nagła śmierć jest błogosławieństwem umierającego, przenosi cierpienie na żałobnika, który musi się zmagać z niespodziewaną utratą. Ale nawet utrata spodziewana niczego nie zmienia – siedzę przy łożu boleści mamy i nie mogę się nadziwić, że innego końca świata nie będzie; jaki ma sens życie, skoro tak się kończy. Jestem głupi tak, jak byłem mądry za młodu. Share this:FacebookXTwitterTelegramWhatsAppEmailPrint