Mazurek Jaruzelskiego – rozmowa z prof. Januszem Reykowskim
O przewadze demokracji rodzącej się z dialogu i kompromisu przekonujemy się, obserwując losy innych krajów PROF. JANUSZ REYKOWSKI – psycholog społeczny, współtwórca Instytutu Psychologii Polskiej Akademii Nauk i Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej, w czasie Okrągłego Stołu przewodniczący – ze strony partyjno-rządowej – zespołu ds. reform politycznych. Zakładnicy stanu wojennego Panie profesorze, czy oglądał pan „Wałęsę. Człowieka z nadziei”? – Nie, unikam filmów tego typu. Ich twórcom trudno się uchronić przed hagiografią, polityczną poprawnością. Ale może w tym wypadku nie mam racji. Andrzej Wajda zrobił film z myślą o tych, którzy nie pamiętają lat 80. Dość jasno przedstawia przyczyny protestów w 1980 r., natomiast kompletnie nie tłumaczy, w jaki sposób doszło do przejęcia władzy przez Lecha Wałęsę i „Solidarność” w 1989 r. Nie doprowadził do tego strajk powszechny ani marsz milionów zbuntowanych obywateli, lecz kompromis przy Okrągłym Stole. Droga do niego była żmudna. W listopadzie 1981 r. w obszernym eseju w „Polityce” opisał pan narastanie nastrojów konfrontacyjnych, zanikanie zdolności do kompromisu i wybieranie walki jako środka rozstrzygającego. Spodziewał się pan stanu wojennego? – Nie miałem tak bogatej wyobraźni, by przewidzieć, jaką konkretną formę przybierze konfrontacja. W owym czasie wykładałem w Berlinie Zachodnim, do kraju wpadałem jedynie na kilka dni. Ogłoszenie stanu wojennego zastało mnie właśnie w Berlinie. Jak pan przyjął tę decyzję? – Uznałem ją za desperacki gest, który może nas uratować przed katastrofą. Do dziś jestem przekonany, że Polsce groziło wielkie nieszczęście. Nie wierzyłem w informacje, które wówczas do mnie docierały – o tysiącach osób spędzonych na stadion i polewanych na mrozie lodowatą wodą, o wywózkach na Sybir. Nie przekonywało mnie porównywanie gen. Jaruzelskiego do Pinocheta. Jednak stan wojenny był wielkim odwrotem od posierpniowych przemian demokratycznych. – Kiedy na początku lutego 1982 r. przyjechałem do Warszawy, ówczesny wicepremier Mieczysław Rakowski zapytał mnie, co sądzę o sytuacji w kraju. Napisałem do niego list, przedstawiając moje stanowisko. Stwierdziłem w nim, że dla władzy, która użyła siły w celu powstrzymania destabilizacji i chaosu, naturalnym oparciem są aparat przemocy i biurokracja. Z taką bazą żadne demokratyczne reformy nie mogą być przeprowadzane. Jeszcze dziś spotykam się z pytaniem, dlaczego gen. Jaruzelski, mając tak wielką władzę, nie dokonał od razu reformy gospodarczej i nie porozumiał się z „Solidarnością”. Nawet przy założeniu, że już wówczas był do tego przekonany, nie zdołałby niczego uzyskać, bo stał się zakładnikiem sił stanowiących zaplecze stanu wojennego. Gdyby się okazało, że generał idzie za daleko, uzyskałyby one dodatkowe poparcie z ZSRR, bo przecież wtedy istniał mechanizm zewnętrznego nadzoru i kontroli Polski. Przemoc z niemocy Co pan proponował w liście do Rakowskiego? – Mieczysławowi Rakowskiemu zależało na demokratycznych reformach. Wyraziłem pogląd, że trzeba szukać sposobów znalezienia innego społecznego oparcia dla władzy. Okazało się to ogromnie trudne. Przed zwołanym w lipcu 1982 r. plenum Komitetu Centralnego PZPR poświęconym sprawom młodzieży poprosiłem wraz z dwoma innymi profesorami o spotkanie z bliskim współpracownikiem gen. Jaruzelskiego. Zwróciliśmy uwagę na sprzeczność między deklarowaną intencją porozumienia z młodzieżą a brutalnym traktowaniem młodych ludzi na ulicach i komisariatach milicji. Rozmówca zgodził się z naszą opinią, ale stwierdził: „Jak się wyprowadzi wojsko z koszar, to trudno je potem do nich z powrotem zapędzić”. Jakiś czas później pojawiła się wiadomość o zamiarze zdelegalizowania zawieszonej wraz z ogłoszeniem stanu wojennego „Solidarności”. Razem z innymi osobami przygotowaliśmy opracowanie, które później przedostało się na Zachód i zostało opublikowane w „Los Angeles Times”. Oceniliśmy w nim delegalizację „Solidarności” jako kontynuację polityki siły, sprzeczną z deklarowaną przez rządzących chęcią odbudowy kontaktu ze społeczeństwem i oddalającą perspektywę porozumienia. Spotkaliśmy się w tej sprawie z Mieczysławem Rakowskim i Kazimierzem Barcikowskim. Obydwaj przyjęli naszą opinię z kwaśnymi minami. Pamiętam słowa Barcikowskiego, który przekonywał, że powstrzymanie delegalizacji „Solidarności” jest niemożliwe: „To tak samo, jakbym stanął na torach i próbował zatrzymać nadjeżdżający pociąg”. W październiku 1982 r. Sejm przyjął ustawę o związkach zawodowych, w której nie było już miejsca dla „Solidarności”. Skoro tak, to dlaczego za przykładem wielu znajomych nie odszedł pan z PZPR? – Bo stałem na stanowisku, że pozostawianie rządzących sam na sam z aparatem przemocy i biurokracją jest dla