Nazwisk dziennikarzy „Wiadomości” nawet nie znam, bo nie chcę zaśmiecać sobie mózgu pracownikami frontu ideologicznego Andrzej Skworz – redaktor naczelny miesięcznika „Press” Kiedy słyszy pan określenie czwarta władza, ogarnia pana pusty śmiech, czy wpada pan w zadumę? – Nigdy nie lubiłem tego sformułowania. Ono zapewnia dziennikarzom dobre samopoczucie i poczucie wpływu. A przecież od dawna jest mitem. Dziennikarze nie mają mocy sprawczej. I dobrze. Problem zaczyna się, gdy trzy pierwsze władze wszczynają wojnę i niszczą jedna drugą. A katastrofa zaczyna się, gdy ta tzw. czwarta władza do tego dołącza. Zresztą sędziowie i nawet podzieleni politycy opozycji w obecnym kryzysie zachowują się lepiej niż dziennikarze. Dlaczego tak się dzieje? – Daliśmy się politykom podzielić. Pracowaliśmy na to przez lata. Podziały w środowisku były zawsze, ale po roku 2010 dziennikarze sami się wprzęgli do rydwanów politycznych. Bardzo politykom pomogliśmy w rozgrywaniu dziennikarzy przeciwko sobie. Emocje – tak, rozum – nie My? – Tak, centrowa, czy jak wolą prawacy – lewicowa strona dziennikarstwa. Zamiast zabrać się po katastrofie smoleńskiej do edukowania społeczeństwa, tłumaczyć, kto zawinił i na czym polegały wszystkie banalne błędy, jakie wtedy popełniono, poszliśmy w emocje. Dołączyliśmy do opłakiwania zabitych. To wtedy dziennikarze wykonali ogromną robotę na rzecz mitu smoleńskiego. Bo podbijali emocje żałoby. – Jeszcze po roku czytałem we „Wprost” Tomasza Lisa o smoleńskiej mgle i o tym, że nadal nie wyjaśniono wielu tajemnic katastrofy. A dla każdego pilota były one jasne kilka dni po wypadku. Zamiast z politykami o śmierci kolegów należało wtedy rozmawiać z pilotami, inżynierami, specjalistami od wypadków lotniczych. Tymczasem takie wywiady pojawiły się zdecydowanie za późno, wcześniej poszliśmy w emocjonalny cyrk. Podobnie było w sprawie Oleksego. Tu również media dały się ponieść emocjom, podgrzewały nastroje. – Janina Paradowska zawsze twierdziła, że to był największy grzech polskiego dziennikarstwa. Nigdy z niego się nie rozliczyliśmy. Podobnie było ze sprawą utrąconej kandydatury Włodzimierza Cimoszewicza na prezydenta. Gdyby nie dziennikarze, nie byłoby tzw. sprawy Anny Jaruckiej. Potem wyszło na jaw, że wszystkie zarzuty były bujdą na resorach. Mamy mnóstwo takich grzechów na sumieniu. A nieopisanie Kiejkut? Mówi pan o sprawie tajnych więzień CIA. – Który dziennikarz w Polsce napisał o tym grubą książkę? Żaden! Czy ktoś prowadzi w tej sprawie jakieś dziennikarskie śledztwo? Polskim dziennikarzom myli się racja ich, dziennikarskiego stanu, z racją stanu państwa. A od chronienia tej drugiej nie jesteśmy my. Bo wtedy wychodzimy ze swej roli i nabieramy wody w usta. A my mamy gęgać jak gęsi kapitolińskie albo jak niewierni Tomaszowie wciskać swój paluch w bok i sprawdzać. Dlatego zastanawiam się, czy jest jakiś dziennikarz w Polsce, który tropi ewentualny wpływ Rosjan na naszego Twittera i wyniki wyborów w Polsce. Warto sprawdzić, czy jesteśmy jedynym krajem, którego to zaangażowanie Rosjan nie dotknęło podczas ostatnich wyborów prezydenckich i parlamentarnych. Jesteśmy, z bólem to mówię, potwornymi leniuchami. Za zasługi należy się pomoc Dziennikarze wybrali obecność w stajniach politycznych. Dlaczego tak się stało? – To jest jakaś choroba wieku młodzieńczego. Rośnie przekonanie, że gazeta lepiej się sprzedaje, gdy robimy ją dla wyznawców, a nie dla każdego. Ja w to nie wierzę. Przypadek „Gazety Wyborczej”, która rok do roku straciła najwięcej spośród dzienników, nie tłumaczy się chyba tylko brakiem prenumerat z ministerstw i ze spółek skarbu państwa. W styczniu tego roku jej średnia sprzedaż wyniosła 118 tys. egzemplarzy. To dla mnie dowód, że spełnianie potrzeb integracyjnych nie jest najwyższym powołaniem dziennikarstwa. Lepiej byłoby rzetelnie informować. Ale „Gazeta Polska” cieszy się powodzeniem. – „Gazeta Polska” cieszy się powodzeniem, a „Do Rzeczy” i „wSieci” cieszą się reklamami. Tak samo jak „Wprost”, którego prezes wykonał już mnóstwo wiernopoddańczych fikołków i wręczył dziesiątki nagród politykom prawicy. Współczuję jego pracownicy od public relations, która musi to potem tłumaczyć. W dodatku „Wprost” sprzedaje się fatalnie. I chyba nie z powodu opisywanego w prasie promowania na stacjach benzynowych jednych gazet, a ukrywania drugich. Ale jest faktem, że prawa strona czerpie profity z obecnej sytuacji politycznej. Dlaczego tak się stało? – Wyczuli koniunkturę. Niewielka grupa