Medialne wojny na dole

Medialne wojny na dole

Redaktor Andrzej Adamowicz na tropie Fot. archiwum

Wydawca gazety lokalnej nigdy nie jest anonimowy. Jeśli chce walczyć z miejscową władzą, musi stawać z podniesioną przyłbicą – Nie miałem pojęcia, jak bardzo mieszkańcy gminy są uzależnieni od grupy sprawującej władzę. Przekonałem się o tym już po pierwszym numerze, gdy ludzie dosłownie zaczęli mnie unikać – wspomina Andrzej Adamowicz, wydawca i redaktor „Echa Purdy”. Z gliniarza dziennikarz Pierwszy numer pisma ukazał się we wrześniu 2015 r. W słowie wstępnym redaktor ogłosił, że gazeta powstała „w odruchu protestu wobec skandalicznych poczynań nowych władz gminy”. Czym się naraził pochodzący z tej podolsztyńskiej gminy nowy wójt Piotr Płoski (PSL)? Brakiem informacji o planach likwidacji kuchni w szkołach i przedszkolach. „W gminie wrzało – mieszkańcy pisali petycje, odbywały się zebrania wiejskie, zebrania rodziców”, o czym jednak nikt nie przeczytał w „Gazecie Samorządowej”. Tak jak o tym, że wójt zwolnił dotychczasowego zastępcę, a zatrudnił na jego miejsce trzy inne osoby, co kosztuje gminę pół miliona złotych rocznie. Dlatego nowe pismo obiecało zajmować się nieprawidłowościami w zarządzaniu gminą oraz przypadkami arogancji władzy, łamania zasad demokracji, nepotyzmu, kolesiostwa i korupcji politycznej. Czyli tym, o czym z zasady powinny pisać niezależne media. I trzyma się tej linii, informując o kosztach administracji, które zjadają inwestycje, o problemach oświaty, o zadłużeniu gminy i – ostatnio – o 11-milionowych obligacjach rozproszonych na drobne zadania, np. budowę chodników, bo te najlepiej się sprzedają w nadchodzącej kampanii wyborczej. Po trzech latach 60-letni dziś wydawca „Echa Purdy” przyznaje, że swoją misję wyczuwał intuicyjnie, bo nie był dziennikarzem, choć ma wiele innych doświadczeń. Zdążył już być rolnikiem, żołnierzem zawodowym, policjantem (18 lat służby) i społecznym kuratorem sądowym. Teraz korzysta z uprawnień emerytalnych, ale nadal dorabia w obsłudze obiektów dydaktycznych Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego. Mieszka w Purdzie, gdzie wcześniej był dzielnicowym, zna mieszkańców gminy, oni znają jego. I wiedzą, że nie ujawni źródła informacji, choćby go krajali. Wydaje miesięcznik za własne pieniądze, nie zamieszcza żadnych reklam, bo chce być niezależny. Redaktor na wokandzie Jedni traktują Adamowicza z sympatią, drudzy z lekceważeniem, a nawet wrogo. Mówią, że „chyba ma coś z głową, bo chce uzdrowić gminę”. Ma zwolenników, ale ci przeważnie klepią go po ramieniu bez świadków. Po co się narażać wójtowi, skoro większość pracujących jest od niego uzależniona? To nie tylko radni, pracownicy urzędu gminy czy GOPS, dyrektorzy placówek oświatowych i kulturalnych, ale nawet właściciele sklepów, którym można np. cofnąć koncesję na sprzedaż alkoholu. Z rodzinami – cała rzesza ludzi, których życie zależy od dobrych stosunków z gminą. Mimo wszystko z Adamowiczem trzeba się liczyć. – Można go traktować różnie, ale jest uczciwy do bólu – przyznaje jeden z mieszkańców. Tę różnorodność ocen odczuł redaktor, gdy na wokandzie sądowej stanęła sprawa jego działalności dziennikarskiej. I to w dwóch wymiarach. Najpierw wystąpił jako oskarżony o napaść na dwóch braci, uczestników gminnych dożynek w 2016 r. Ci znacznie młodsi od niego mężczyźni zareagowali, gdy skierował na nich obiektyw aparatu fotograficznego. Uznali, że celowo chce ich wychwycić w tłumie i skompromitować. Jeden podszedł do reportera z „fakami”, ale były policjant się nie wystraszył, rzucił w jego stronę ostre słowa i odepchnął… aparatem fotograficznym. Sąd nie podzielił jego opinii, że to była obrona własna. Uznał go za winnego, zawieszając postępowanie na rok i obciążając kosztami procesu. Adamowicz równocześnie założył sprawę wspomnianym braciom, oskarżając ich o utrudnianie mu pracy dziennikarskiej. Ta druga sprawa jeszcze w toku, przed obliczem sądu przewinęło się tylu świadków, co w procesie o zabójstwo pierwszego stopnia. Tymczasem umykała istota sprawy, czyli wydarzenie publiczne, w którym udział nie jest anonimowy i nikt nie może zabronić fotoreporterowi robienia zdjęć. Adamowicz uznaje te procesy za formę szykan, traktując braci (oraz jednego radnego zeznającego przeciw niemu) jako popleczników wójta. – Mimo to nie boję się wykonywać pracy dziennikarskiej, bo moralnie jestem czysty – zapewnia. – Szkoda mi tylko młodego psa, który został otruty, pewnie w odwecie za moją nieustępliwość. Nękanie ma dotykać także jego żonę – dyrektorkę zespołu szkolno-przedszkolnego z wygaszanym gimnazjum, której kadencja kończy się w 2020 r. Danuta Adamowicz dostaje dodatek dyrektorski w wysokości 60 zł, mimo że mógłby

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2018, 31/2018

Kategorie: Kraj