Gdańsk, Katowice, Lublin, Warszawa i Wrocław walczą o tytuł Europejskiej Stolicy Kultury. Liczą na prestiż i wymierne korzyści. W węgierskim Peczu nadzieje też były ogromne. Plac Széchenyiego jest pełen ludzi. Międzynarodowy gwar: niemiecki, angielski, włoski i węgierski mieszają się w powietrzu. Z kafejek dobiegają dźwięki muzyki jazzowej. W ogródkach restauracyjnych, na ławkach i schodach ludzie grzeją się w ciepłych jeszcze promieniach słońca. Dzieci biegają między strumieniami wody, po płytach ogromnej fontanny wbudowanej w chodnik. Przyciągają wzrok pastelowe kolory historycznych kamienic wokół rynku i misterne ozdoby fasad. Nad placem góruje stary kościół, symbol Peczu. Niegdyś, za czasów imperium osmańskiego, meczet paszy Gazi Kasima. Potem, już za Habsburgów, kościół katolicki. Ale na kopule obok krzyża nadal widnieje półksiężyc, a w środku zachowane są wersety Koranu wyryte w ścianie i mihrab, wskazujący kierunek do Mekki. Przed kościołem figowce i granatowce w pełnym słońcu. Śródziemnomorska atmosfera w centrum Europy. – Ładnie tu teraz, prawda? – pyta peczowianka Judit Klein z nieukrywaną dumą. – Jeszcze rok temu było zupełnie inaczej. O 170-tysięcznym Peczu do niedawna mało kto słyszał poza Węgrami. Położony na południu kraju, tylko 30 km od chorwackiej granicy, jest inny niż większość węgierskich miast. Nie tylko z powodu korzystnego klimatu. „Miasto o śródziemnomorskiej atmosferze”, reklamuje się Pecz w folderach turystycznych. – Trochę to na wyrost – uśmiecha się Judit. Choć fakt, ani słońca, ani ciepłych dni tu nie brakuje. Kiedyś, dawno temu, Pecz był bardziej znany. Rzymianie założyli tu osadę, z której administrowali Pannonią Valerią. Miasto, z którego potem wyrósł Pecz, nazwali Sopianae. Do dziś widać ich ślady. Resztki murów, ale przede wszystkim zdobione komory grobowe pozostałe po wczesnochrześcijańskim cmentarzu. Unikat na skalę europejską. Jest jeszcze tysiącletnia katedra i młodszy kościół, przekształcony z meczetu. Zawirowania historii mocno się w Peczu zaznaczyły. Pozostawiły mieszankę tradycji i kultur. Z 14 mniejszości narodowych oficjalnie zamieszkałych na Węgrzech aż dziewięć reprezentowanych jest w Peczu. Chorwaci, Niemcy, Żydzi, Romowie, ale i Polacy. „Miasto bez granic”, rzucili hasło artyści w Peczu. „Pomost między Wschodem i Zachodem”. To lokalni twórcy wpadli na pomysł, by miasto ubiegało się o tytuł Europejskiej Stolicy Kultury. Początkowo mało kto brał to na poważnie. Owszem, ludzie przyłączyli się, w końcu chodziło o ich miasto, ale w powodzenie wierzyło niewielu. Konkurencja była silna. W końcu co ma do zaproponowania prowincjonalna bądź co bądź miejscowość w porównaniu z metropolitalnym Budapesztem? A jednak wygrał Pecz. – Dla nas to było pełne zaskoczenie – wspomina Judit Klein. – A potem ogromna duma. I nadzieja. Judit jest dziennikarką, peczowianką z wyboru, jak mówi. Przyjechała tu na uniwersytet. Najstarszy na Węgrzech, to podkreślają wszystkie przewodniki. Tak naprawdę całe życie miasta toczy się wokół uczelni. – Uniwersyteckie miasto – mówi od razu Judit, kiedy ją spytać o skojarzenia z Peczem. Studenci stanowią liczną grupę mieszkańców. Przyjeżdżają z południa kraju, ale i z zagranicy. Dużo jest Niemców i Austriaków, zwłaszcza odkąd medycynę można tu studiować po niemiecku. Uniwersytet jest też największym pracodawcą. Przynajmniej od transformacji. Kiedyś, przed demokracją, Pecz i okolice były regionem przemysłowym. Działały tu kopalnie węgla i uranu, stalownie, przemysł ciężki. – Ludzie może nie byli najbogatsi, ale nie narzekali – mówi Judit. A potem, po 1989 r., wszystko się załamało. Kopalnie pozamykano, padły zakłady. Pojawiło się bezrobocie. I przez następne lata mało się zmieniło. Pod miastem zainwestował Philip Morris. W zasadzie to wszystko. Byli jeszcze turyści, przejazdem do winnic w górach Mecsek, rozciągających się na południe od Peczu. Zatrzymywali się, ale raczej przypadkowo. Oglądali tysiącletnią katedrę i rzymskie grobowce, szczególnie odkąd zostały wciągnięte na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Samo miasto, przyznaje Judit, dokładnie skrywało obecny urok pod odrapanymi, szarymi fasadami. Marazm. Tytuł Europejskiej Stolicy Kultury miał być szansą. Nie tylko na rok, lecz na całą przyszłość. Eksplodowała euforia. Wielu mieszkańców widziało oczami wyobraźni tysiące miejsc pracy, fale turystów, inwestorów. Mogło być tylko lepiej. Propozycje sypały się setkami. – Festiwale, pokazy, wystawy, renowacje, ścieżki tematyczne, centra
Tagi:
Agnieszka Hreczuk