Europa migrantów nie chce. Ale nie umie bez nich się obyć Gdyby ktoś powiedział zwolennikom brexitu, że wyjście Wielkiej Brytanii z UE doprowadzi do przyjmowania przez Zjednoczone Królestwo rekordowo dużej liczby migrantów, zapewne popukaliby się w głowę. Podobnie nikt do niedawna nie uwierzyłby w Polsce, że to PiS Jarosława Kaczyńskiego będzie tą partią, która najszerzej otworzy przed uchodźcami i migrantami polskie granice, rynek pracy i usługi publiczne. Z kolei Niemcy nie uwierzyliby, że zaledwie kilka lat po odpowiedzi Angeli Merkel na kryzys humanitarny na granicach Europy to liderzy jej partii będą wzywać do ograniczenia przyjmowania azylantów i winić ich za rosnący w kraju antysemityzm. Holendrzy nie dowierzaliby zaś, że wcześniej izolowany antyislamski Geert Wilders stanie się nie tylko najpopularniejszym politykiem w wyborach, ale i drogowskazem dla partii głównego nurtu. Dziś kraje Europy mają ten sam problem, a właściwie dwa problemy: z migrantami i poszukującymi azylu. Z jednej strony, debaty polityczne wygrywa retoryka „twierdzy Europa”, postrzeganie migrantów i uchodźców jako zagrożenia dla bezpieczeństwa i przekonanie o konieczności szczelnej ochrony granic. Z drugiej strony, rządy państw europejskich nie znajdują innego niż migracja sposobu na wzmocnienie sektorów opieki i ochrony zdrowia. Nie są też w stanie ani utrzymać wzrostu gospodarczego, ani tym bardziej realizować ambitnych planów inwestycyjnych bez napływu rąk do pracy. Te same państwa, których premierzy domagają się szybszej repatriacji przybyszów i uszczelnienia granic, równocześnie zastanawiają się, jak zachęcić kolejne setki tysięcy obcokrajowców do przyjazdu i pracy w kluczowych branżach. Co więcej, społeczeństwa Europy starzeją się, a na kontynencie błyskawicznie maleje współczynnik dzietności. UE postanowiła jednocześnie otworzyć swoje granice dla uchodźców z Ukrainy i zamknąć je przed osobami innych narodowości. I na tym paradoksy i sprzeczności kontynentalnej polityki się nie kończą. Europa jest w temacie migracji rozdarta. Wiza za kasę Trudno o lepszy przykład europejskiej hipokryzji w sprawie migracji niż nasza ojczyzna. Liderzy PiS do ostatniej minuty kampanii straszyli, że Donald Tusk otworzy granice i zrobi z Polski „drugą Lampedusę”. Hasło „Stop Tuskowi, stop relokacji” wybrzmiewało w spotach wyborczych. A przejęta przez władzę Telewizja Polska wysłała nawet korespondentów do Włoch i Francji, aby przekonywać o chaosie wywołanym przez migrantów i uchodźców. Ten oczywiście sprowadziłby na Polaków Donald Tusk z rozkazu Niemiec, bo kogóż by innego. W tym samym czasie jednak trwała już afera wizowa i Polacy dowiadywali się, że można do nas się dostać za łapówkę. Nie chodzi już nawet o słynne (i mityczne) stragany na bazarach, gdzie rzekomo handlowano wizami do UE. W rzeczywistości agencje pośrednictwa pracy (prowadzone nierzadko przez Ukraińców czy Gruzinów), duże firmy i prywatne uczelnie „sprywatyzowały” polską politykę migracyjną. Jedna tylko agencja potrafiła występować o pozwolenia na pracę dla tysięcy ludzi, którzy nigdy tej pracy nie podjęli. Duże firmy tysiącami ściągały robotników do kolejnych inwestycji. Pracownikami z krajów pozaeuropejskich handlowano w Polsce jak towarem. I to dosłownie, na portalach można znaleźć bliźniaczo podobne ogłoszenia. „Mamy pracownika, tanio, dyspozycyjnie, gotowi do pracy po 10-12 godzin na dzień, bierzemy na siebie formalności”. Albo: „Pracowników – spoza Europy: Nepal, Etiopia, Filipiny – dostarczymy”. Partnerami takich przedsięwzięć byli na miejscu najprawdopodobniej lokalni pośrednicy wizowi, którzy z kolei umożliwiali wyjazd i załatwiali formalności. Efekt? Po drodze wszyscy zarabiali i wszyscy byli zadowoleni. Szybko staliśmy się zatem liderem w wydawaniu wiz i pozwoleń na pracę w UE. „W ciągu trzech ostatnich lat Polska ściągnęła blisko 2 mln nowych pracowników spoza UE. Według danych Eurostatu w 2020 r. wydała 600 tys. wiz pracowniczych dla cudzoziemców na 2,2 mln przyznanych łącznie we wszystkich krajach Unii Europejskiej, rok później już ponad 790 tys. Dla porównania Niemcy zaledwie ponad 18 tys., Czechy – 41 tys., a Włochy – 50 tys.”, pisała w szczycie afery „Rzeczpospolita”. „Czy to możliwe, żeby Polska, dwa razy mniejsza od Niemiec, potrzebowała tylu migrantów zarobkowych?”, pytali autorzy tekstu. Odpowiedź brzmi: oczywiście nie. Ale taka sytuacja opłacała się i biznesowi, i rządzącym. „W Polsce sferę migracji podporządkowano rynkowi pracy. Sprowadza się to do tego, że mamy bardzo liberalne zasady, jeśli chodzi