Mity dobre, mity złe

Mity dobre, mity złe

Ile razy można powtarzać za Cyceronem, że „historia jest nauczycielką życia”, a za Józefem Szujskim, że „fałszywa historia jest mistrzynią fałszywej polityki”? Niby wszyscy to wiedzą. Nie słyszałem też, by te prawdy ktoś wprost kwestionował. By z nimi polemizował. Czy można czegoś się nauczyć na podstawie zafałszowanej, zmitologizowanej, polukrowanej historii? Logika mówi, że nie. A jednak za takie lukrowanie historii, mitologizowanie jej historycy dostają u nas najwyższe odznaczenia państwowe. A ci, którzy badają i opisują rzeczy z naszej przeszłości ohydne lub co najmniej wstydliwe, bo i takie mamy w historii, narażają się na gniew ministra od nauki. Na jego inwektywy, groźby, pouczenia, zapowiedzi obcięcia funduszy na badania. Ten minister, ewidentnie, choć może nieświadomie, jest pod rosyjskim wpływem i dlatego traktuje polskich uczonych tak, jak niegdyś w Wilnie traktował polskich profesorów i studentów Nowosilcow. A jak mamy być lepsi, jak mamy być mądrzejsi, jak mamy unikać dawnych błędów, jeśli ich nie zlokalizujemy, na nazwiemy, nie ocenimy? Czyli, krótko mówiąc, nie wyciągniemy nauki z historii? Andrzej Romanowski napisał niedawno w PRZEGLĄDZIE, że „kłamstwo krakowskie” zrodziło „kłamstwo smoleńskie”. „Kłamstwem krakowskim” nazwał Romanowski mit Stanisława Pyjasa. Ukazała się właśnie wydana w Czytelniku książka Cezarego Łazarewicza „Na Szewskiej. Sprawa Stanisława Pyjasa”. Książka rzetelna, oparta na szerokiej bazie źródłowej, dotąd nieznanej szerszej publiczności, pokazująca, ile wokół tej sprawy narosło mitów, domysłów, plotek i zwykłych kłamstw. Śmierć Pyjasa stała się mitem założycielskim środowiska opozycyjnych krakowskich studentów, którzy przekonani, że został on zamordowany przez bezpiekę, założyli Studencki Komitet Solidarności. Wówczas w środowisku krakowskim było to przekonanie powszechne. Ale kto znał fakty? A władzy po prostu się nie wierzyło. Ale już w III RP ponowne śledztwo nie potwierdziło tezy o zabójstwie. Nie potwierdził jej także proces byłych funkcjonariuszy SB oskarżonych o utrudnianie śledztwa. Nie potwierdziło jej kilkuletnie ponowne śledztwo prowadzone przez Instytut Pamięci Narodowej, po cichutku umorzone. Wszystkie te śledztwa kończyły się jednym i tym samym wnioskiem: nie stwierdzono śladów pobicia Stanisława Pyjasa. Mechanizm jego śmierci polegał na zadławieniu się krwią po urazie biernym, jakiego doznał po upadku w stanie nietrzeźwym, prawdopodobnie ze schodów na klatce schodowej kamienicy przy ulicy Szewskiej w Krakowie. W międzyczasie, nie czekając na wynik kolejnego śledztwa, najpierw na kamienicy przy Szewskiej, a później w budynku polonistyki służącego prawdzie Uniwersytetu Jagiellońskiego wmurowano tablicę informującą, że Pyjas został zamordowany przez komunistyczną Służbę Bezpieczeństwa. Przed domem studenckim Żaczek, w którym swego czasu waletował Pyjas, stosowny pomnik odsłonił sam minister Gliński, który w napuszonym jak zwykle przemówieniu mit Pyjasa (skądinąd wiadomo, że ateisty) „ubogacił” hipotezą, że „czerpał on siłę do działania z duszpasterstwa akademickiego, gdzie czuło się rękę przyszłego papieża Jana Pawła II”. Ma też Pyjas w Krakowie swoją ulicę, a nawrócona skandalistka Nieznalska zrobiła o nim jako o męczenniku wystawę. W sumie wcale by mi to nie przeszkadzało. Wiem, że wielu ludziom z węższego i szerszego grona znajomych Pyjasa ten mit niesłychanie poprawiał samopoczucie: „Bezpieka nas mordowała, a my nie daliśmy się zastraszyć. Walczyliśmy dalej”. W tej konkretnej narracji walka polegała na ukrywaniu przeznaczonej na ulotki ryzy papieru w ulu „u tatusia w ogrodzie”. Niech im tam. Ale równocześnie za ten mit i za to dobre samopoczucie kilku osób zapłacił prof. Zdzisław Marek. Nie tylko odsądzany od czci i wiary, publicznie znieważany, zniesławiany, nazywany „ubeckim ekspertem”, ale nawet w 1991 r. pozbawiony katedry. Za rzekome „naruszenie norm etycznych w działalności opiniodawczej”. A tak naprawdę tylko za to, że jako medyk sądowy, mający zaufanie do swoich pracowników i solidarny z nimi, bronił ich ustaleń z sekcji. Tych ustaleń, które nie zostały podważone przez kolejne śledztwa i kolejnych biegłych medyków sądowych. Prof. Marek od ośmiu lat nie żyje. Do śmierci nie doczekał się od nikogo przeprosin. Ani od ludzi ze środowiska Studenckiego Komitetu Solidarności, ani od władz uczelni, z którą związany był przez kilkadziesiąt lat, a która zrobiła mu krzywdę największą. „Kłamstwo krakowskie” jest, jak widać, starannie pielęgnowane. Może po lekturze książki Łazarewicza znajdzie się w tym gronie choć jeden sprawiedliwy i wydusi z siebie słowa: „Przepraszam, nie wiedziałem”. Choć, szczerze mówiąc, nie bardzo na to liczę. Share this:FacebookXTwitterTelegramWhatsAppEmailPrint

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2023, 24/2023

Kategorie: Felietony, Jan Widacki