Z trzech milionów bezrobotnych dajmy milionowi pracę, a osiągniemy 50 mld zł dodatkowych przychodów Prof. Julian Auleytner Polityk społeczny. Instytut Polityki Społecznej UW. Prorektor ds. naukowych WSP TWP. Autor wielu publikacji, m.in. Polityka społeczna. Teoria i praktyka, Polityka społeczna, czyli ujarzmianie chaosu socjalnego, Polska polityka społeczna. Ciągłość i zmiany. – Panie profesorze, czy polityka społeczna to przeżytek? Z tonu największych mediów można wnioskować, że ciąży ona państwu. Że gdyby jej nie było, Polska wytrysnęłaby do góry. Polityka społeczna nie jest przeżytkiem. Przeciwnie jest przyszłością, aczkolwiek będą się zmieniały jej treść i forma. Polityki społecznej nie da się wykasować z obiegu państwa ani z obiegu życia lokalnego, dlatego że wiąże się ona ze zbiorową świadomością ryzyk socjalnych, które towarzyszą człowiekowi od urodzenia po śmierć. Nie można stworzyć społeczeństwa (próbowano to czynić w Korei Północnej, na Kubie, także u nas), w którym wszystko byłoby z ryzyka zamienione na pewność. – A można zbudować inny model społeczeństwa? W którym każdy będzie odpowiadał za siebie? W którym ryzyko będzie indywidualną sprawą? Nigdzie nie zorganizowano takiego społeczeństwa, w którym zaspokaja się potrzeby i rozwiązuje ryzyka socjalne na własny rachunek. Wszystko wymaga rachunku zbiorowego, w którym można uwzględnić inicjatywę indywidualną, ale zawsze zostaje pewien margines ludzi słabych, którzy nie mają nie tylko siły przebicia, lecz także możliwości ani wiedzy, jak poradzić sobie z życiem. Ci ludzie, spychani na margines, stanowią, z jednej strony, wyrzut sumienia, z drugiej hamulec rozwoju. Możemy sobie wyobrazić politykę społeczną na dwóch biegunach. Jeden jest taki, że państwo troszczy się o wszystko. My to mieliśmy w socjalizmie. I im więcej państwo zabezpieczało potrzeb, tym większe były roszczenia ludzi. Z kolei drugi biegun zakłada, że państwo do niczego się nie wtrąca, mówi: róbcie, co chcecie. Wtedy pojawiają się żebracy, bezdomni, bo są grupy ludzi mniej zaradnych życiowo, są ludzie starzy, niepełnosprawni. I pojawia się kategoria kilku milionów tak jest w naszym przypadku które sobie nie dają rady. Mamy np. rodziny popegeerowskie, mamy zagłębia bezrobocia na Śląsku. – Ile kosztuje nas dalsza marginalizacja tych grup? Marginalizacja to mechanizm autodestrukcji prowadzący do konfliktów różnego typu, niekończącej się spirali patologii, roszczeń, pretensji. Jakie są efekty? Narasta patologia, nie ma miejsc w więzieniach, system socjalny i penitencjarny zaczyna społeczeństwo kosztować coraz więcej. To wszystko można policzyć, przeprowadzić rachunek strat tego, że ludzie nie mają pracy, nie płacą podatków, nie mają własnych dóbr, nie pomnażają bogactwa narodu, inni muszą ich utrzymywać, a nawet przed nimi się bronić. Z 3 mln bezrobotnych zdejmijmy 1 mln i dajmy mu pracę osiągniemy efekt rzędu 50 mld zł dodatkowych przychodów w skali roku. Ja to liczyłem. – Doktryna liberalna mówi, że jeżeli będziemy tym ludziom dawać pieniądze, będziemy je musieli odebrać najbardziej przebojowym, którzy ciągną gospodarkę w górę. Jestem przeciwnikiem dawania. To odtwarzanie PRL-u. Wtedy dawaliśmy ludziom wczasy, cebulę, kartofle na zimę, kodeks pracy był ustawiony tak, że nie można było zwolnić pijaka z pracy. Uważam, że państwo powinno się troszczyć o realizowanie zasady pomocniczości, czyli wspierania różnego rodzaju inicjatyw lokalnych, po to, żeby człowiekowi pomóc tam, gdzie on ma swoje potrzeby. Ale nie zastępowania jego inicjatyw, inicjatyw środowiska lokalnego, organizacji społecznych. – To lepszy model? Oczywiście. W UE będziemy przesuwać ciężar naszych działań na środowiska lokalne. Gdy słyszę np., że burmistrz Grójca chce zorganizować radio dla swoich obywateli, żeby wiedzieli więcej o swoim terenie, żeby się włączali w jego życie, to znaczy, że tym ludziom nie jest potrzebna Warszawa. Bo co Warszawa im daje? Tylko sensacje, to, że jeden polityk nawymyślał drugiemu. Ludzie potrzebują normalnego życia, rozwiązywania swoich problemów. Dlatego będziemy zdążać do swoistego zaniku państwa. Proszę zwrócić uwagę, jak wiele spraw przeniosło się na dół, jak wielu ludzi przestało się pasjonować państwem. Coraz mniej ludzi chodzi na wybory. – Także na wybory samorządowe. Niestety, mamy ordynację wyborczą przystosowaną do potrzeb partii, a nie do potrzeb środowisk lokalnych. A partie potrafią
Tagi:
Robert Walenciak