Mój dom nie jest moją twierdzą

Mój dom nie jest moją twierdzą

Już sześć lat sądy dyskutują nad winą łodzianina napadniętego we własnym obejściu. Zniszczono człowieka „Obywatelu – tutaj mieszka morderca-bandyta, który zabija. Wejście na teren grozi śmiercią”. Tej treści tabliczka wisi na furtce posesji Józefa Banasiaka w Łodzi. Sam ją przymocował. W jego sprawie zapadło już sześć orzeczeń sądowych. Będzie siódme, a może i kolejne. – Wszystko dlatego, że broniłem się przed złodziejami – mówi gospodarz. – Gdybym dał się zabić, miałbym święty spokój. Do grudnia 1997 r. Józef Banasiak prowadził spokojne życie. Mieszkał razem z żoną i córką w dużym domu z ogrodem w zacisznej dzielnicy Łodzi. Wiodło mu się w interesach. Szwalnia prowadzona wspólnie ze starszą córką przynosiła dochody, firma wiercąca studnie głębinowe także. Zbliżało się Boże Narodzenie. Rabusie na posesji W piątek, 19 grudnia, Banasiak od rana był w domu. Sprzątał, piekł sernik. – Gdzieś koło południa rozdzwonił się telefon – wspomina. – Ale ilekroć podnosiłem słuchawkę, po drugiej stronie ktoś uparcie milczał. I tak było przez całe popołudnie. Wieczorem wyszedł do stajni, gdzie trzymał konia. Nakarmił go i wrócił do domu. – Po drodze zauważyłem kilku mężczyzn, którzy mi się przyglądali – opowiada. – Ale nie zwróciłem na nich większej uwagi. Późnym wieczorem położyliśmy się spać. Około pierwszej w nocy Banasiaka obudził dźwięk dzwonka. Przez okno zobaczył dwóch oprychów przeskakujących przez furtkę. Poruszali się po podwórzu z taką łatwością, jakby byli u siebie. – Zdziwiłem się, że psy nie szczekają. Były tak czujne, że nawet córce nie przepuszczały, gdy wracała ze szkoły. Nie wiedziałem, że zostały otrute. Po cichu zszedłem na dół. Złapałem leżący na parapecie pistolet korkowy i wyskoczyłem na zewnątrz. Krzyknąłem do napastnika, że zaraz będzie tu policja i żeby się zatrzymał. Rzucił się na mnie. Spostrzegłem nóż i uchyliłem się. Uderzyłem go pięścią. Przewrócił się na ziemię tu, obok studni – wspominając zdarzenia sprzed lat, Banasiak dokładnie pokazuje miejsca, gdzie rozegrała się bitwa. – Naskoczyłem na niego i usiłowałem wyrwać nóż. Pociągnąłem jego rękę do tyłu i prawdopodobnie wtedy wbił sobie nóż w tyłek. Złodziej zmarł Wszystko trwało ułamki sekund. Drugi napastnik uciekł. – Zagapiłem się przez moment i ten, na którym siedziałem, odepchnął się nogami od studni, zrzucił mnie z siebie i zaczął uciekać – wspomina Banasiak. Złoczyńca wskoczył na płot. Metalowe spiczaste sztachety wbiły mu się w ubranie. – Gdybym chciał go zabić, tak jak mówi prokurator, wystarczyłoby, abym szarpnął go za ciuchy do dołu – mówi Banasiak. – Ja tymczasem pomagałem mu się oswobodzić. Za namową napadniętego człowiek na płocie zdjął kurtkę i koszulę, co pozwoliło mu na ucieczkę z pułapki. – Jeszcze mi pokazał, gdzie mogę mu skoczyć – wspomina Banasiak. Na podwórzu obok studni został zakrwawiony nóż. – Krew miałem też na spodniach. Przestraszyłem się i pobiegłem dzwonić na policję – tłumaczy. – Policjanci przyjechali po 20 minutach, zabrali nóż i pojechali. Nawet nie weszli do środka. Banasiak usiłował zasnąć. Tuż przed czwartą rano pod dom zajechały radiowozy na sygnale. Zabrali go na komendę. – Tam dowiedziałem się, że bandyta, który był koło studni, jest ciężko ranny – mówi. – Tak mi skoczyło ciśnienie, że sam wylądowałem w szpitalu. Kilka dni później zraniony złodziej, Marek P., umiera. Prokuratura stawia napadniętemu zarzut zabójstwa. My tylko po choinkę… Sąd zarządza aresztowanie Banasiaka. – Trafiłem do jednej celi z mordercami i złodziejami – mówi. – Siedziałem dziewięć miesięcy i cztery dni. Trzy razy usiłowałem odebrać sobie życie. Nie mogłem znieść myśli, że to ja jestem zabójcą. Ci z sąsiednich prycz tłumaczyli mi, że dobrze zrobiłem. Ich kodeks brzmiał: „Jeśli ty mnie nie zabijesz, ja zabiję ciebie”. Ale przecież ja broniłem siebie i swojej rodziny. Nie chciałem nikogo zabijać. Prokurator uwierzył drugiemu bandycie, Piotrowi K., który zeznał, że nie brał udziału w napadzie, tylko spacerował w pobliżu i nagle ujrzał na chodniku swego wujka, Marka P., rozebranego do pasa i krwawiącego. Trzy miesiące później ten sam Piotr K. przyznaje, że brał udział w napadzie. Tym razem mówi, że był razem z wujem w ogrodzie Banasiaka, bo chcieli ukraść choinkę

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2003, 30/2003

Kategorie: Kraj