Ta świadomość, że wygłaszasz ważny monolog, a 600 osób na widowni wstrzymuje oddech… Jolanta Fraszyńska – aktorka W wywiadach chętnie pani podkreśla, że pochodzi ze Śląska. Dlaczego to takie istotne? – Każdy z nas, niezależnie dokąd w życiu dojdzie, wyrusza z konkretnego miejsca. Trudno, żeby jego specyfika nie miała na nas wpływu. Kiedyś miałam potrzebę podkreślania na każdym kroku dumy ze śląskości. Teraz przestałam być nadgorliwa, ale wciąż uważam, że pochodzeniu zawdzięczam kilka cech charakteru, z których jestem naprawdę dumna. Na przykład? – Przede wszystkim szacunek do pracy. Natomiast w kontaktach międzyludzkich w moich stronach zawsze w cenie była bezpośredniość, szczerość i skromność. Przyznam z ręką na sercu, że nie spotkałam jeszcze aktora ze Śląska, któremu woda sodowa uderzyłaby do głowy. To pewnie kwestia przywiązania do tradycyjnych wartości wynoszonych przez nas z domu. Mam wrażenie, że na Śląsku hasło „Bóg, Honor, Ojczyzna” wciąż nie jest frazesem. Brzmi to bardzo patetycznie. – Ale te wszystkie wielkie słowa są u nas mocno zakotwiczone w codzienności. Nie trzeba podkreślać z namaszczeniem czegoś, co dla każdego jest oczywiste. Żadnej pozy, czysta naturalność. Po monolitycznym, bogatym w tradycje Śląsku na pani drodze, z racji studiów aktorskich, pojawił się eklektyczny Wrocław. – Decyzja o wyjeździe do Wrocławia nie była elementem jakiegoś precyzyjnego planu, wynikała raczej z tchórzostwa. Od dawna myślałam o studiach w Krakowie, ale wrodzony brak śmiałości kazał mi myśleć, że nie mam najmniejszych szans na zdanie tam egzaminów. Wrocław prezentował się na tym tle jako sensowna alternatywa. Na szczęście nigdy nie potrafimy do końca uciec od naszych marzeń, bo w końcu i tak pracowałam z największymi krakowskimi mistrzami – Jarockim, Lupą, Warlikowskim i Jarzyną. W miarę zdobywania doświadczeń nabrała pani pewności siebie? – To skomplikowana kwestia, bo nieśmiałość jest w jakimś sensie wpisana w istotę aktorstwa. Gdy ukrywamy się za postacią, możemy zachowywać się przecież w sposób, na który nigdy nie pozwolilibyśmy sobie prywatnie. Tak było również ze mną, przynajmniej na początku drogi zawodowej. Na szczęście później odważyłam się coraz bardziej wychodzić przed postać, mówić własnym głosem. Wciąż jednak pielęgnuję w sobie pokorę i szukam jej w innych ludziach, to dla mnie na pewno jedna z ważniejszych wartości. Przełomem w pani aktorskiej karierze było spotkanie z Jerzym Jarockim. – Gdy zaczynałam współpracę z Jarockim, to chociaż w środku byłam niepewna, na zewnątrz sprawiałam wrażenie osoby przebojowej, skupiającej na sobie uwagę. Myślę, że Jarockiego ujęła z jednej strony ta moja energia, siła, ale jednocześnie dostrzegł we mnie wewnętrzną kruchość. Choć miałam 24 lata, byłam zaledwie rok po szkole i wyglądałam jak dziecko. Jarocki, wbrew tym warunkom, obsadził mnie w „Pułapce” w roli Ottli, jednej z najważniejszych osób w życiu Franza Kafki, kobiety dojrzałej emocjonalnie i dobrze wiedzącej, czego chce od życia. Potem współpracowaliście z Jarockim jeszcze cztery razy. – Jerzy Jarocki był mistrzem precyzji. Wyposażał aktora w absolutnie kompletny szkielet postaci. Był bardzo ciekaw, jak aktor to zagra i jeżeli „to” aktora było mało fascynujące, nieciekawe lub po prostu fałszywe, namawiał nas do interpretacji zgodnej z jego zapisem nutowym. Miał w głowie cudowną partyturę dźwięków. Podając precyzyjne intencje, czasami po kilka tonów, zachęcał do odtworzenia intonacji, którą miał w głowie. Miałam wrażenie, że pozwalał mi często „śpiewać” po swojemu. To było wielkie wyróżnienie. W Jarockim fascynująca wydawała się również jego niezwykła potrzeba prawdy i świeżości scenicznej. W jego przypadku reżyseria nie kończyła się nigdy. Sądził, że zawsze można było trafniej, lepiej. Gdy zauważał, że jakaś scena nie działa, momentalnie sugerował aktorowi tysiąc innych sposobów na jej podniesienie. Dzięki tak wnikliwej reżyserii zawsze mogliśmy czuć się bezpiecznie. To wielka umiejętność, jakiej szukałam później u wielu innych reżyserów. Z dzisiejszej perspektywy myślę, że trafienie na Jerzego na początku kariery było jednocześnie błogosławieństwem i przekleństwem. Po takim początku trudno później zadowolić się mniej totalnym doświadczeniem.! Pani kariera teatralna stanowi pasmo sukcesów. Znacznie rzadziej grywa pani za to w filmach. Dlaczego? – Uwielbiam teatr za możliwość bezpośredniego kontaktu z publicznością. Gdy na scenie daję z siebie dużo, natychmiast otrzymuję od widzów coś w zamian. Nie ma nic lepszego niż świadomość, że wygłaszasz ważny monolog, a 600