W sercu Starej Pragi młodzi zapaleńcy pokazują dzieciakom, że można żyć inaczej Kiedy po raz pierwszy przychodzimy do klubu na Brzeskiej, w jednej sali jest pusto. W drugiej – widać stłumione światło przerywane błyskami projektora. Na ścianie pojawiają się zdjęcia z egzotycznych miejsc, a młody mężczyzna, nazywany przez wszystkich „Chopinem”, opowiada dzieciom o swojej pięcioletniej podróży dookoła świata. Przez chwilę słuchają w skupieniu, ale zaraz zaczyna się krzyk: – Nie kop mnie! To ona zaczęła! – koncentracji nie wystarcza na długo. Po chwili prezentacja się kończy, a w sali słychać coraz większy harmider, czasem głośne przekleństwa. – Nie masz dość? – pytam „Chopina”. – Nie. Dzieciaki są rozbiegane, ale pewnie jeszcze do nich przyjdę – uśmiecha się i po chwili wchodzi do „biura”, wyjmuje stamtąd szczudła, zakłada je i zaczyna chodzić po wysokiej sali. – Dobry jest. – komentują dziewczynki. To pierwsza wizyta „Chopina” na Brzeskiej. Czy będzie ostatnią? Czy klub poradzi sobie z mnożącymi się kłopotami? Finanse, zdobywane od miasta, z fundacji charytatywnych i od sponsorów, szybko topnieją. Młodzi zapaleńcy, działający dla dzieciaków, zrobią wszystko, żeby go ratować, ale nawet oni nie zdziałają cudów. Stara Praga Ulica Brzeska: brud, stare, odrapane kamienice, mroczne bramy, gdzie łatwo stracić portfel albo i dostać po łbie. Wiele rodzin mieszka tu od pokoleń, borykając się z alkoholizmem, brakiem pracy, biedą. Przez dziesięciolecia było to swoiste getto. Dzieci wcześnie mają kontakt z alkoholem i przestępczością, wiele rodzin jest pod opieką kuratora. Choć sporo zmienia się na lepsze, Stara Praga wciąż budzi negatywne emocje. Właśnie tu, wśród starych kamienic, jak w filmie „Rezerwat”, kilkoro młodych zapaleńców prowadzi Klub Młodzieżowy Brzeska. Pracownicy i wolontariusze chcą zapewnić dzieciakom lepszy start, pokazując im, że można żyć inaczej. Klub założyli członkowie Stowarzyszenia Mierz Wysoko, organizacji pozarządowej, skupiającej ponad 20 młodych, aktywnych ludzi, którzy wierzą, że mogą mieć wpływ na otaczającą ich rzeczywistość, że warto działać w najbliższym sąsiedztwie, aby budować lepszy świat. Najtrudniej zacząć Zaczęło się od warsztatów fotograficznych, wiosną 2007 r. – Dzieciaki zainteresowały się fotografią, gdy w jednym z okolicznych klubów odbywał się pokaz zdjęć. Trochę przeszkadzały, trochę próbowały zwrócić na siebie uwagę. Spróbowaliśmy zaangażować je w zajęcia, wyszło świetnie. Później zaczęliśmy przychodzić regularnie. To były zabawy na wolnym powietrzu: nauka chodzenia na szczudłach i jazdy monocyklu, różne gry – opowiadają Marta i Kamila prowadzące zajęcia z grupką gimnazjalistek. – Szybko okazało się, że dzieciaki czekają na te zajęcia przez cały tydzień. Z wolontariuszy staliśmy się pracownikami, zatrudnianymi przez stowarzyszenie. Zaczynała się zima i potrzebowaliśmy lokalu. Po długich poszukiwaniach i trudnym remoncie 19 grudnia 2007 r. udało się otworzyć klub. Lokal to dawny sklep chemiczny: duża sala, której środek zajmują wsporniki sufitu, służące nieraz za podpórkę do huśtawki, mniejsza, gdzie można np. ustawić rzutnik i oglądać zdjęcia, i maleńkie zaplecze, czyli „biuro”. Na jednej ze ścian namalowana dwójka dzieci na szczudłach przechodzi ponad wieżowcami. Na drugiej – rysunki małych bywalców, niżej wersalka i stolik. Okno zasłonięte przez ogromną planszę, na niej – wypisane flamastrami, wielkimi literami „nasze zasady”. Tych jest siedem. – Udało się zobowiązać ich przynajmniej do tego, żeby nie palili i nie pili alkoholu w czasie zajęć. Tutaj nieraz już 11-latkowie są uzależnieni od papierosów. Wytrzymanie dwóch godzin bez palenia bywa dla nich trudne, ale dają radę – mówi Grzesiek Pietrzak, opiekun najstarszych chłopców. Muszą, skoro kolejną zasadą jest „Wychodzisz – nie wracasz”. Nie ma możliwości wyjścia na chwilę. Na tablicy informacyjnej przymocowanej do krat okna czerwonym flamastrem wypisany jest podział na grupy. Od poniedziałku do piątku, codziennie. – Do klubu przychodzi około czterdzieściorga dzieci. W każdej grupie jest jakieś pięć-sześć osób, przychodzą dwa razy w tygodniu na półtorej godziny – opowiada Kamila, absolwentka pedagogiki resocjalizacyjnej. – Chcieliby częściej, ale i bez tego mamy zajęte wszystkie popołudnia. Nie można też wprowadzić więcej dzieci naraz, bo tylko przy takiej liczbie można im zapewnić bezpieczeństwo i indywidualną opiekę.
Tagi:
Agata Grabau