Morderca zostawił ślady

Morderca zostawił ślady

W ciągu kilku minut zabójca z Torunia pozbawił życia dwie przypadkowe osoby. I zapadł się pod ziemię… To miała być zwyczajna akcja – obława na złodziei złomu grasujących w okolicy Dworca Głównego w Toruniu. Do zadania wyznaczono pięciu funkcjonariuszy Służby Ochrony Kolei. Sławomir K., 37-letni sokista, został przy ukrytym w niewielkim zagajniku samochodzie, gdy reszta jego kolegów ruszyła w kierunku torów. – Trzymał tyły, teoretycznie więc miał najbezpieczniejszą pozycję – opowiada jeden z uczestników patrolu. Był późny wieczór 4 lipca. Pilnujący samochodu sokista zaczął jeść przyniesione z domu kanapki. Bandyta najprawdopodobniej zaszedł go od tyłu. I z miejsca zadał cios ostrym narzędziem – nożem bądź bagnetem – w głowę. Później, gdy sokista zataczał się, pchnął go kilka razy w klatkę piersiową i szyję. Sławomir K. nie miał żadnych szans. Zmarł na miejscu. Krzyk konającego zaalarmował pozostałych funkcjonariuszy. Jak zeznali, biegnąc z powrotem, zobaczyli młodego mężczyznę, który na ich widok wyrwał z kabury zabitego pistolet i zaczął strzelać. Nikogo nie trafił, lecz przestraszeni mężczyźni padli na ziemię. Wówczas bandyta wskoczył do służbowego samochodu i odjechał. Kilkaset metrów dalej porzucił auto i – przedzierając się przez zarośla i gruzowisko – dotarł do kompleksu garażowego na tyłach niewielkiego osiedla. Strzał prosto w czoło W tym samym czasie Henryk P., 62-letni emerytowany pułkownik Wojska Polskiego, odkurzał samochód w jednym z garaży. Tego wieczoru był jedyną osobą pracującą przy aucie. Gdyby nie hałas działającego urządzenia, usłyszałby odgłosy wystrzałów. I wówczas, prawdopodobnie, nie dałby się zaskoczyć. Uciekający bandyta wtargnął do jego garażu. Zdaniem policjantów, i tym razem ofiara nie miała szans na obronę. Przestępca od razu, strzałem w czoło, pozbawił życia emeryta. Zabójcy chodziło zapewne o samochód, którym mógłby kontynuować ucieczkę. Przeliczył się – Henryk P. nie zwykł zamykać auta, gdy stało w garażu. Feralnego wieczoru kluczyki do samochodu zostawił w domu… Nie mogąc uruchomić auta, przestępca zabrał stojący w garażu rower. Nie pomogło ekspresowe tempo, w jakim postawiono na nogi niemal całą toruńską policję. Na niewiele zdały się psy tropiące, blokady dróg, sprawdzanie pasażerów na pobliskim dworcu i patrolujący z powietrza śmigłowiec. Następnego ranka w lesie w podtoruńskich Czerniewicach jedna z grup pościgowych natknęła się na porzucony przez uciekiniera plecak. W jego wnętrzu znaleziono skradziony sokiście pistolet P-64, bluzę dresową oraz bejsbolówkę. Sam bandyta jakby zapadł się pod ziemię. – Koszmar – mówi oficer Komendy Miejskiej Policji w Toruniu. – Facet w ciągu kilku minut, bez zahamowania, zabija dwie przypadkowe osoby. I znika. Pracuję w policji od kilkunastu lat i niejedno już widziałem. Ale takiej zbrodni spodziewałbym się w jakimś wyjątkowo okrutnym filmie, nie w rzeczywistości. A jednak… Kim był morderca? Dlaczego zabił? W jakich okolicznościach znalazł się w pobliżu toruńskiego dworca? Wreszcie jak umknął obławie i gdzie się schronił? To kilka z pytań, które postawiono członkom specgrupy powołanej przez komendanta kujawsko-pomorskiej policji. Gdy byłem w Toruniu cztery dni po zabójstwach, nadal nie mieli oni jasnych odpowiedzi – tylko hipotezy, na bieżąco weryfikowane. I odrzucane, jedna po drugiej. – Początkowo zakładaliśmy, że zabójcą mógł być jeden ze złodziei złomu, na których zasadzili się sokiści – mówi komisarz Lilianna Kruś-Kwiatkowska, oficer dochodzeniowy, członek policyjnej specgrupy. – Lecz złomiarze to najczęściej wyniszczone pijaczki. Zaś morderca znał się na broni, wiedział, jak ją odbezpieczyć. Po porzuceniu auta przebiegł kilkaset metrów w bardzo trudnym terenie. Menel nie ma ani takiej wiedzy, ani kondycji. I przede wszystkim determinacji, która pozwoliłaby mu zabić dwie osoby. Jednak dla świętego spokoju spenetrowaliśmy złomiarskie środowisko, a policjanci odwiedzili okoliczne składnice. I nic. Bluza z autopromocji W myśl innej, przyjętej na świeżo hipotezy, zabójcą miał być żołnierz z jednostki w pobliżu dworca. Świadkowie, którzy widzieli bandytę, zeznali, że miał na sobie wojskowe buty. Założono więc, że może chodzić o przeżywającego psychiczne załamanie młodego poborowego, który uciekł z koszar. Na tyle zdeterminowanego, że po drodze zaczął zabijać. Szybko jednak okazało się, że w przydworcowych koszarach nie zanotowano żadnej ucieczki. I żaden ze służących tam wojskowych nie odpowiada portretowi

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2003, 29/2003

Kategorie: Kraj