W MSZ panuje przekonanie, że po przejściu na pracę w domach i wprowadzeniu w departamentach dyżurów tak naprawdę niewiele się zmieniło. To znaczy jakość materiałów mniej więcej równa się tej sprzed epidemii. Co to oznacza? Odpowiedzi jest kilka. Po pierwsze, można zakładać, że do tej pory MSZ produkowało zbyt wiele trzeciorzędnych dokumentów, zapychało się nimi, a teraz może się skupiać na sprawach najistotniejszych. Po drugie, można przypuszczać, że urzędnicy w centrali zbytnio zajmowali się sprawami swoich kolegów, ploteczkami itd., co wybijało ich z rytmu pracy. Po trzecie, można też założyć, że poziom urzędników nie był zbyt wysoki, a pracę, taką jak należy, wykonywali niektórzy. Czas kwarantanny to pokazuje. I to najsmutniejszy wniosek… Praca w dyplomacji nie jest przecież jedynie pracą koncepcyjną. Tu się pracuje zza biurka, ale również podczas rozmów, spotkań, obserwacji. Teraz, z powodu ograniczeń epidemicznych, można pracować jedynie zza biurka, spotkań nie ma. Jeżeli więc poziom materiałów wciąż jest taki sam, to znaczy, że te spotkania i rozmowy były niewiele warte. Nie były wartością dodaną do informacji ściągniętych z internetu. Inaczej mówiąc, to poważna poszlaka, że nasi dyplomaci, i ci w kraju, i ci na placówkach, mają słabe kontakty, nie potrafią rozmawiać, zadawać pytań, słuchać, nie są przez rozmówców poważnie traktowani. Czy wszystkie te przyczyny zaistniały równocześnie, czy też niektóre są częstsze, a inne rzadsze, to już odrębna kwestia. Można do tego dorzucić jeszcze jedną hipotezę – dzieje się tak, ponieważ szefowie nie potrafią ocenić wartości przedstawionego materiału i zachęcić podwładnych do wysiłku. Nie potrafią stawiać im zadań ani ich egzekwować. Mamy zatem resort dla nikogo. Zapytajmy więc na koniec: czy tę machinę da się poruszyć, a potem rozkręcić? Na pewno w jakimś stopniu jest to wykonalne. Przede wszystkim, żeby MSZ działało, Polska musi mieć politykę zagraniczną. A takowej nie ma. Bo trudno nazwać polityką zagraniczną spotkania z klubami „Gazety Polskiej” na obczyźnie czy opowiadanie w kółko, że Zachód Polski nie rozumie. A tego od swoich ambasadorów wymagał Witold Waszczykowski. I – jak widać – jego następca nie wymaga więcej. Wypadałoby również, aby w MSZ nastąpiła profesjonalizacja. W szerokim tego słowa znaczeniu, m.in. takim, że młodzi ludzie, którzy przychodzą do ministerstwa, nie mogą zaczynać od stanowisk wiceministrów, tylko powinni się uczyć od doświadczonych dyplomatów. Tak, jak to jest na całym świecie. W Polsce natomiast wciąż jest do góry nogami. Nawet taki drobiazg jak kształcenie narybku. Wymyślono, żeby uczyć młodych… negocjacji. Jejku! Początkujący dyplomata nie negocjuje. To nie jego zadanie. On powinien umieć poprawnie napisać notatkę z przeprowadzonej rozmowy. Od ręki, a nie po tygodniu. Krótką, a nie elaborat. Na zadany temat. I tak, żeby czytający zrozumiał. A negocjacji nauczy się za kilkanaście lat. Jak go do tego czasu nie wywieje kolejny wicher historii… Share this:FacebookXTwitterTelegramWhatsAppEmailPrint