Mundial triumfów i dramatów

Mundial triumfów i dramatów

To był finał, Niemcy-Argentyna! – A myślałem, że się znam na piłce – wyznał w przerwie jednego z mundialowych spotkań gość studia telewizyjnego Michał Żewłakow. Szczerość byłego reprezentacyjnego zawodnika najwymowniej świadczyła o tym, jak zaskakujący był przebieg meczów na brazylijskich stadionach. O nieprzewidywalności rozstrzygnięć nie wspominając. Bądźmy szczerzy, nikt mnie nie przekona, że był na całym globie fachowiec, który wytypował wynik półfinału Brazylia-Niemcy 1:7. Konia z rzędem także temu, kto prognozował, że reprezentacja Holandii przedostanie się do półfinałów po bezbramkowym mozole 120 minut z Kostaryką, dzięki wygraniu rzutów karnych 4:3 i obronie dwóch jedenastek przez rezerwowego golkipera Tima Krula. Na deser zaserwowano nam wielki finał, na który tegoroczny mundial całkowicie zasłużył, Niemcy-Argentyna. Palce lizać! Tym razem na Maracanie Po raz trzeci w historii te drużyny spotkały się w walce o złoty medal. To już ósmy finał naszych zachodnich sąsiadów, trzykrotnych triumfatorów World Cup (‘54, ‘74, ‘90), a piąty Albicelestes (mistrzostwo ‘78 i ‘86). W Meksyku w 1986 r. w pamiętnym pojedynku na stadionie Azteca reprezentacja Argentyny pokonała Niemców 3:2. Aż do 74. minuty Albicelestes prowadzili 2:0, ale wtedy w krótkim odstępie czasu gole zdobyli Karl-Heinz Rummenigge i Rudi Völler. Ostatnie słowo należało do Diega Maradony i spółki – w 83. minucie na listę strzelców wpisał się Jorge Burruchaga. Cztery lata później byłem na rzymskim Stadio Olimpico, gdzie doszło do wielkiego rewanżu. Mecz finałowy nie był ciekawym widowiskiem. Niemcy co prawda przeważali, atakowali i zasłużyli na wygraną (1:0), jednak odnieśli zwycięstwo – nie tylko moim zdaniem – w wielce kontrowersyjnych okolicznościach. Arbiter Edgardo Codesal Méndez z Meksyku wyrzucił z boiska dwóch Argentyńczyków i podyktował wątpliwy rzut karny wykorzystany przez Andreasa Brehmego w 85. minucie. To piękna, ale jedynie historia – fascynująca najbardziej zapalonych kibiców, statystyków i historyków futbolu. Zawodnicy czymś takim nie zaprzątają sobie głowy. Myślą o jednym – o najbliższej wygranej! Masakra, czyli 7:1!!! Tak, tak – to niewiarygodny rezultat konfrontacji dwóch futbolowych potęg: Niemiec i Brazylii na Estádio Mineirao w Belo Horizonte. Ten wynik i ten mecz przeszły do historii – tak jak za każdym razem zapisują się w niej wydarzenia z różnych przyczyn uznawane za nadzwyczajne, zasługujące na to, żeby je wspominać przez lata. Wyjątkowość rozstrzygnięcia polega na tym, że rywalizowały zespoły z uznanym dorobkiem i klasą, a jednak w tym przypadku należy mówić nie o różnicy klasy czy kilku klas, ale o przepaści. Zastanawiające, zaskakujące, zdumiewające! Jeśli chodzi o gospodarzy, coś było na rzeczy, coś przeczuwaliśmy, pisząc w „Przeglądzie” (nr 27): „Inna sprawa, że musimy przyjąć, iż gospodarze mistrzostw nie zaprezentowali pełnej gamy możliwości. Co najlepsze w swojej pięknej grze, zachowali na kolejne fazy turnieju, tacy nieco przyczajeni?”. Zwracam uwagę na ten nieprzypadkowy znak zapytania… Mnie się wydaje (jak mawiał Kazimierz Górski), że wszyscy chcieliśmy widzieć Brazylię wielką na tym mundialu, ale faktycznie wielka to ona nie była! Proszę spojrzeć – faza grupowa bez fajerwerków, a już bezbramkowy remis z Meksykiem dawał dużo do myślenia. W jednej ósmej remis 1:1 po dogrywce z Chile i wygrana rzutami karnymi 3:2. Wreszcie w ćwierćfinale zwycięstwo nad Kolumbią 2:1 (o czym nieco więcej poniżej), okupione kontuzją i absencją Neymara w półfinale oraz wykluczeniem z tego meczu z powodu drugiej żółtej kartki kapitana Thiaga Silvy. W boju z Niemcami selekcjonera Felipe Scolariego oraz jego sztabowców zawiodło przeczucie. Zapewne – jak to w setkach meczów przebiegało – sądzili, że kiedy zaatakują, rywale postarają się te pierwsze minuty przede wszystkim przetrwać, ewentualnie od czasu do czasu przeprowadzą jakiś „rozpoznawczy” kontratak, a dopiero po przerwie będzie się działo. Nic z tych rzeczy, bo trener Joachim Löw zastosował starą zasadę, że najlepszą obroną jest atak. Pierwszy raz Niemcy uderzyli w 11. minucie, a potem zadali cztery piorunujące ciosy (między 23. a 29. minutą). Pół godziny później było już po balu. Masakra, upokorzenie, wstyd – to najczęstsze określenia tego, co się stało. Było to z pewnością jedno z najlepszych spotkań, jakie Niemcy rozegrali w ostatnich latach. Oby im się tak nie chciało 11 października podczas meczu z biało-czerwonymi na Stadionie

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2014, 29/2014

Kategorie: Sport