Musiałem zrobić taki film

Musiałem zrobić taki film

Wierzę w ten film jak w żaden inny – powiedział Roman Polański, przystępując do zdjęć „Pianisty” Na pytania dziennikarzy, jakie jest jego marzenie zawodowe, Roman Polański od lat odpowiadał to samo: zrobić film o Holokauście. Po czym dodawał: ale muszę mieć dobry scenariusz. A z tym był kłopot. Reżyser gromadził dokumentację, przeglądał archiwa, czytał stosy scenariuszy, jednak nie mógł trafić na odpowiedni tekst. Za taki uznał dopiero wspomnienia Władysława Szpilmana, polskiego kompozytora żydowskiego pochodzenia. Do pracy nad scenariuszem Polański zaprosił Ronalda Harwooda, brytyjskiego dramaturga (autora m.in. „Garderobianego” i „Herbatki u Stalina”). – Ta historia jest świadectwem wytrzymałości człowieka w obliczu śmierci oraz hołdem dla siły muzyki. Wierzę w ten film jak w żaden inny. Jestem szczęśliwy i wzruszony, że pracę nad nim zaczynam w Warszawie – powiedział reżyser w marcu ubiegłego roku, przystępując do zdjęć. – Podoba mi się bezstronność autora w pokazywaniu faktów. Szpilman wie, że są dobrzy i źli Żydzi, tak jak są dobrzy i źli Polacy oraz dobrzy i źli Niemcy. Spisał swoje wspomnienia, żeby dać świadectwo prawdzie, a nie żeby się zemścić. Władysław Szpilman podczas wojny cudem ocalał z powstania w warszawskim getcie. Jako jedyny ze swojej rodziny został uratowany z transportu do Treblinki, ponieważ pomógł mu znienawidzony żydowski policjant pracujący dla Niemców. Potem kompozytor ukrywał się w ruinach zbombardowanego miasta i znów pomagał mu wróg – oficer Wehrmachtu. W filmie, tak jak w opowieści Szpilmana, nie ma podziału na postacie czarne i białe. Każdy jest jednako występny i cnotliwy, jak napisał w słynnym wierszu „Ocalony” Tadeusz Różewicz. Ów wiersz mógłby być mottem do tego filmu. Wspomnienia bohatera są ujęte w kompozycyjną klamrę Nokturnu cis-moll Chopina. Szpilman grał ten utwór w Polskim Radiu, kiedy jego grę przerwało bombardowanie. I od niego rozpoczął swoją pracę w rozgłośni po zakończeniu wojny. Romana Polańskiego wiele łączy ze Szpilmanem. On też niemal cudem przeżył wojnę. Trafił do krakowskiego getta, przypadkowo udało mu się uniknąć wywiezienia do obozu koncentracyjnego. Jego rodzice nie mieli tyle szczęścia. Przez wiele lat reżyser w ogóle nie chciał mówić o przeszłości. Potem opisał ją w autobiograficznej opowieści „Roman”. Po pokazie w Cannes krytycy pisali, że Polański ustrzegł się sentymentalizmu. „Film łamie liczne stereotypy, nie pokazuje tylko dobrych Żydów i tylko złych Niemców. Jest pełen wewnętrznej siły i uznania dla hartu ducha bohaterów oraz niezwykłej mocy muzyki”, czytamy w „Le Figaro”. A w „Le Monde”: „Atmosfera filmu jest gęsta. Oglądamy napięci wewnętrznie, skupieni. Wkrótce naszą uwagę zaczyna rozpraszać myśl, żeby utrzymać napływające do oczu łzy”. Zaś korespondent „New York Timesa” relacjonuje: „To dziwna opowieść. Prawie nie ma fabuły. Główny bohater rzadko jest na pierwszym planie: najczęściej jest w tle albo jest obserwatorem wydarzeń. Akcja toczy się wolno. Kamera wszystko pokazuje powoli i dokładnie, jak w dokumencie. Nie widać komputerowych trików. Ktoś może się zdziwić, że ten film nakręcono nowoczesną kamerą. A jednak jest to film współczesny”. Dlaczego? Na pozór mówi o zamkniętym okresie przeszłości, ale dotyka bolesnych problemów polsko-żydowsko-niemieckich, które do dziś nie zostały rozwiązane. O „Pianiście” powiedzieli: Roman Polański, reżyser: – Film o Holokauście pragnąłem zrobić od zawsze. Niestety, przez wiele lat nie mogłem trafić na właściwy materiał literacki. Czas mnie gonił, bo ludzi, którzy jeszcze pamiętają tamte czasy, jest coraz mniej. Chciałem, żeby ludzie, którzy niewiele wiedzą o tamtych czasach, dowiedzieli się o nich z pierwszej ręki. Ode mnie. Żeby zrozumieli sprawy, których dotąd nie rozumieli. Wszystko, co pokazuje film, jest ilustracją tego, co sam zapamiętałem. Ja po prostu musiałem zrobić taki film, dawno to sobie obiecałem. Adrien Brody, odtwórca głównej roli (grał m.in. w „Cienkiej, czerwonej linii” oraz w „Królu wzgórza”) – Bardzo zmieniłem się, grając tę rolę, zewnętrznie i wewnętrznie. Zewnętrznie – bo musiałem przejść drastyczną kurację odchudzającą, po której ważyłem zaledwie 60 kg. Wewnętrznie – bo świat, który ożywialiśmy na planie, wydawał mi się tajemniczym, nieznanym światem, zaś ten, w którym kręciliśmy sceny – Warszawa, Berlin – też był mi obcy, bo to całkiem inna kultura. Grając rolę Władysława Szpilmana, zaprzyjaźniłem się

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2002, 22/2002

Kategorie: Kultura
Tagi: Ewa Likowska