Myślałem, że umieram

Myślałem, że umieram

Warszawa, 27.04.2020. Szpital Brodnowski podczas epidemii Koronawirusa; n/z brudny SOR, oddzial zakazny z pacjentami podejrzanymi o COVID-19.,Image: 517086748, License: Rights-managed, Restrictions: , Model Release: no, Credit line: Filip Błażejowski/Forum

Relacje chorych na COVID-19 Marcin Kociński z Mazowsza, lat 40+, bez chorób współistniejących, 19. zakażony w Polsce. Zgodził się na przeprowadzanie na nim badań. Lekarze piszą na podstawie jego przypadku pracę naukową. Miesiąc spędził w Centralnym Szpitalu Klinicznym Ministerstwa Obrony Narodowej (WIM) przy ul. Szaserów w Warszawie, wciąż walczy o kondycję. Zarażonych dzielę na pięć kategorii: bezobjawowi; ci, którzy mają temperaturę do 37 st.; ci z zapaleniem płuc, sam się do nich zaliczam; ci pod respiratorem – masakra i ostatnia kategoria – śmierć. COVID nieźle poharatał mój organizm. To był początek pandemii, nikt nic nie wiedział, był większy poziom obciążenia psychicznego. Dziś jest zupełnie inaczej, choć lekarze wciąż uczą się tego wirusa. Cały czas byłem przytomny, nie zahaczyłem o respirator, mimo to jeszcze dwa tygodnie temu, gdy próbowałem grać w piłkę, czułem palenie w płucach. W szpitalu doszło do sytuacji, że krew prawie stanęła. Dałem jednak radę za pomocą dotleniania organizmu. Po chorobie lekarz zabronił mi uprawiania sportu. Powód? Groźba zawału bądź udaru. Gdy więc słyszę, że COVID to grypka, nie ma go, wymysł, szlag mnie trafia. Od grypy różni się tym, że wszystko w organizmie demoluje. Przez mniej więcej trzy tygodnie po wyjściu ze szpitala miałem kłopoty z żołądkiem. Ale po kolei. W piątek robiłem ciężki trening interwałowy, w sobotę grałem dwugodzinny mecz. Wieczorem poszedłem na festiwal latynoamerykański, gdzie światowe gwiazdy miały uczyć salsy. Zaraziłem się od osoby z zagranicy. Byłem przemęczony, mój organizm stał się łatwym celem dla wirusa. Pewnie w normalnych warunkach obroniłby się. Wirusem poczęstowałem mamę – zakażenie przeszła lekko, i tatę – przeszedł bezobjawowo. Łapałem temperaturę 39,6 st. i to już nie były przelewki. Wcześniej sterowałem nią za pomocą paracetamolu. Przy 38 st. musiałem brać tabletkę, działała przez cztery godziny zamiast przez sześć. Jeśli z połknięciem spóźniłem się 20 minut, miałem ciężką noc. Straszne też były niekontrolowane wymioty, ostre, wycieńczające. Zimne poty, dreszcze, ból organów wewnętrznych uniemożliwiający spanie. Mogłem co najwyżej łapać drzemki na prawym bądź lewym boku. Jeszcze do niedawna badano mi serce, bo istniało podejrzenie poważnego uszkodzenia. Na szczęście jest w porządku. Miałem też kłopoty neurologiczne, np. napadowe bóle głowy. Wypełniałem specjalną ankietę na ten temat dla Uniwersytetu Warszawskiego. Dziś nic mi pod tym względem nie dolega, ale wirus jest nieobliczalny, groźny. W organizmie działał i robił swoje około dwóch tygodni. Przez kolejne dwa to pojawiał się w organizmie, to znikał. Dlatego jest potrzebna ta kwarantanna. Moje ozdrowienie było potwierdzone łącznie ośmioma różnymi testami, wymazy pobrano z różnych części ciała. Pięciokrotnie prześwietlano mi klatkę piersiową. Po pobycie w szpitalu przytyłem 5 kg, ale miałem takie braki energetyczne, że wejście po schodach stało się wyzwaniem. Teraz jestem pod opieką dietetyka. Na diecie oczyszczającej wątrobę schudłem 12 kg. Czekają mnie jeszcze dwa tygodnie diety stabilizacyjnej. Szacuję, że ok. 20 sierpnia będę w dobrej formie. Wciąż jestem słaby, biegam kiepsko. Gra w piłkę mnie męczy. Dochodzę do siebie powoli. Jak z perspektywy czasu postrzegam moje wyzdrowienie? Co mi pomogło? Po pierwsze, pozytywne nastawienie. Nigdy nie zwiesiłem głowy na zasadzie: COVID mnie zabije. Czułem, że z tego doświadczenia muszę wyjść silniejszy, niż w nie wszedłem. Nikt nie mógł mnie odwiedzać. Rygorystycznie współpracowałem z lekarzami. Oni i pielęgniarki w tamtym momencie byli moją jedyną rodziną. Zabiegałem o dobry kontakt z nimi. Przez trzy dni mieli do mnie dystans, leki podawano w specjalnym pomieszczeniu, jakiś pan przynosił mi jedzenie. Zawsze starałem się do niego krzyknąć: dziękuję, żeby czuł ważność swojej pracy. Do dziś mam kontakt z personelem medycznym – fantastyczni ludzie, wykonujący świetną robotę. Ani przez chwilę nie pomyślałem, że coś robią nie tak. Muszą chodzić w tych skafandrach, też mają swoje rodziny. Rozumiałem, że jeśli nie ma takiej potrzeby, pielęgniarka nie musi do mnie wchodzić. Personel dezynfekował pokój po wymiotach, wykonywał badania, ale sam np. mierzyłem temperaturę i telefonicznie podawałem wynik. Sam obserwowałem swój organizm; kiedy coś było nie tak, mogłem prosić o pomoc. Kolejna sprawa to bycie zadaniowym.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2020, 32/2020

Kategorie: Kraj