Doświadczam bardzo różnego traktowania ze strony facetów, od obojętności przez życzliwość po próby podrywania Z Kingą Baranowską, zdobywczynią trzech ośmiotysięczników, rozmawia Andrzej Dryszel – Mottem pani strony internetowej są słowa słynnego alpinisty Waltera Bonattiego: „Góry są środkiem, celem jest człowiek. Nie chodzi o to, aby wejść na szczyt, robi się to, aby stać się kimś lepszym”. Stała się pani kimś lepszym? – Trochę…:) Człowiek, dobre relacje międzyludzkie, są czymś najważniejszym, bez tego nic się nie uda. Na pewno lepiej sobie radzę z różnymi problemami, skuteczniej je rozwiązuję. Kiedyś miałam różne dylematy, zastanawiałam się: może tak, może siak. Teraz uważam, że szkoda czasu i energii, by dumać o błahostkach. Niektórzy debatują nad głupstwami, gadają bez sensu, ja staram się podejmować decyzje. Góry mnie tego uczą. – Czego jeszcze uczą? – Rozwagi, ostrożności, oceny granic ryzyka. Himalaiści mają przesuniętą tę granicę. To, co dla wielu ludzi jest ryzykowne, dla nas mieści się w granicach rozsądku. Osobiście staram się nie ryzykować, mam za dużo do stracenia, wiele lat wspinania przede mną. Podczas tegorocznej wyprawy na Dhaulagiri (8167 m) ja i mój partner, Słowak Dodo Kopold, wycofaliśmy się z 8076 m. Wejście od początku było bardzo trudne. Pod ciężarem śniegu zawalały się namioty w bazie, zasypało nam sprzęt, ledwo go odkopaliśmy. Ze szczytu leciały lawiny, widoczność spadała do kilku metrów, brnęliśmy w śniegu prawie po pas. Z obozu III na grań szczytową szliśmy 12 godzin. Widzieliśmy już wierzchołek, ale było za późno, nie zdążylibyśmy za dnia wrócić do obozu. Grań Dhaulagiri w trudnych warunkach potrafi być groźna, czekały nas jeszcze co najmniej trzy godziny wspinaczki, potem kilka godzin zejścia w nocy. Musielibyśmy spędzić noc w wykopanej jamie, taki biwak mógłby się różnie skończyć. Uznaliśmy, że zdobycie góry nie jest warte ryzykowania życia. – Nie żałowała pani? – Okazało się, że to była jedynie słuszna decyzja, bo gdy wróciliśmy do III obozu, zaczęło nas zasypywać, codziennie przybywało 80 cm śniegu. Nie mogliśmy czekać na poprawę pogody, każdy dzień w obozie III powodował, że droga robiła się jeszcze cięższa. Musieliśmy schodzić do bazy, bałam się, było naprawdę niebezpiecznie. Z powodu złej widoczności błądziliśmy w labiryncie groźnych szczelin, obok nas spadały lawiny. Jedna z nich przewróciła mnie i partnera, zasypała, poniosła w stronę szczeliny. Cudem utrzymaliśmy głowy nad śniegiem i wygrzebaliśmy się na powierzchnię. Szliśmy, przestrzegając wszystkich zasad bezpieczeństwa, z uwagą napiętą do ostatnich granic, byłam maksymalnie sprężona. Z obozu III do bazy można dotrzeć w jeden dzień, nam zajęło to prawie trzy dni, mieliśmy dodatkowy biwak. Gdy osiągnęliśmy bazę, byliśmy potwornie wyczerpani, mokrzy, megazmęczeni psychicznie. Na szczyty bez problemów – Lęk jest częstym towarzyszem w górach? – Owszem, ale w moim przypadku to nie jest paraliżujący strach, wiem, że gdy dzieje się coś niedobrego, muszę działać. Największe bariery są we własnym umyśle. Trzeba bardzo dobrze wykalkulować, czy powinniśmy już wyjść w górę, czy wszystkie lawiny pospadały, czy prawidłowo zaplanowaliśmy drogę. Masa rzeczy musi się poukładać w głowie. Jeśli nie jestem przekonana do tego, co robię, to strach jest większy, rośnie możliwość popełnienia błędu. Na sukces, jakim jest zdobycie szczytu i zejście z niego, składa się milion drobiazgów. Kiedyś kolega stłukł okulary, nie miał zapasowej pary. Momentalnie dostał ślepoty śnieżnej i musiał przerwać akcję. Uczę się, żeby podchodzić do wspinania w sposób możliwie prosty, bez nadmiernych refleksji, tak jak kiedyś Jerzy Kukuczka: „Jest góra, to trzeba się na nią wspiąć”. Nie zawsze mi się to udaje. Na pewno ważne jest, by nie zabierać w góry żadnych problemów. Jeśli jedziemy z bagażem niezałatwionych spraw, trudniej skoncentrować się na podstawowym celu, jakim jest pokonanie szczytu. – Skąd u pani ta pasja wspinaczkowa? – Na pewno to nie są żadne skłonności rodzinne, nikt wcześniej się nie wspinał. Wychowałam się pod Wejherowem, cała rodzina mieszka na Kaszubach, w domu mówimy po kaszubsku, ja oczywiście też. Generalnie, bliżej mi stamtąd do morza niż do gór. Byłam dość temperamentna, zawsze chciałam
Tagi:
Andrzej Dryszel