Prof. Teresa Walas obdarowała nas książką niezwykłą. Nie jest to wprawdzie dzieło jej autorstwa, a i zasługę jego powstania dzieli ona z opracowującym teksty Jackiem Błachem oraz wydawcą – krakowskim Towarzystwem Autorów i Wydawców Prac Naukowych „Universitas”. Ale przecież to Teresa Walas dokonała wyboru tekstów, a więc nadała książce kształt, co znaczy, że ją w jakiś sposób – choć ściśle według zamierzeń autora – stworzyła. Powstały „Pisma ostatnie” – najlepsza książka Henryka Markiewicza. Napisałem to zdanie i już chciałbym je wycofać. Bo słowa to heretyckie i krzywdzące: Markiewicz był autorem bądź redaktorem (a jego redaktorstwo było często współautorstwem) setek książek i artykułów, powstających w ciągu 78 lat: od roku 1935 do ostatnich dni życia w roku 2013. O wymienianiu tych pozycji, nawet w największym skrócie, nie może być mowy nie tylko w felietonie – spuścizna Markiewicza jest praktycznie nie do objęcia. Powiedzmy więc jedynie, że ten mistrz kilku pokoleń polonistów, człowiek, o którym się mówiło, że „wie wszystko”, był także publicystą PRZEGLĄDU – dwa teksty z tych łamów znalazły się w „Pismach ostatnich”. Choć oczywiście najważniejszą trybuną schyłku jego aktywności był „Wielogłos” – periodyk Wydziału Polonistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego. A jednak – tak! Otrzymaliśmy najlepszą książkę Markiewicza. Najlepszą nie dlatego, by była lepsza od jego prac klasycznych, z pewnością ważniejszych, o wartości nieprzemijającej. Najlepszą – bo w swych poprzednich tekstach Markiewicz pozostawał na ogół poza omawianym dziełem, był spokojny, obiektywny, ważący racje, rzetelny. Tu natomiast – przy wciąż trwającym obiektywizmie i niezmiennej rzetelności – odsłania się jako człowiek walczący o sprawy zasadnicze i nadrzędne, a choć to odsłonięcie nie stanowi niespodzianki, bo jego „utarczki i perswazje” były na ogół znane, to ich zgromadzenie w jednym tomie, ich stężenie, nabiera cech mieszaniny piorunującej. Gdy czytałem te polemiki, piętnujące ignorancję i naukowy bełkot, zadziwiała mnie mądrość starości, ale i – rzekłbym – inwencja młodości, bo ileż to bezceremonialnej, młodzieńczej zaiste szarży kryje się w (dokonanej przez 90-latka) analizie „Fortepianu Szopena” Norwida! A nieraz też śmiałem się do łez, choć czasem były to łzy rozpaczy wobec świadomości, do czego w humanistyce doszliśmy. Tymczasem najważniejsze przesłanie tej książki – to obrona (czy może ochrona) polonistycznego zawodu. To znaczy: obrona i ochrona statusu naszej dyscypliny badawczej. Gdyby jednak usiłował ktoś udowadniać, że Markiewicz broni spraw przegranych i przebrzmiałych oraz że nie nadąża za współczesnością, to będzie to prawda w tym tylko sensie, że istotą jego postawy życiowej była po prostu wierność sobie, a on i tak za wszystkim nadążał i wszystkie nowości czytał, a choć skarżył się czasem, że „nie rozumie”, to przecież rozumiał lepiej niż inni, bo z żelazną konsekwencją tropił nielogiczności, miałkości i mielizny. W „Pismach ostatnich” robi zatem Markiewicz to, co zawsze: referuje, udostępnia, dyskutuje. Jeżeli zaś tyle tu gniewu i namiętności, tyle goryczy i zawodu, to dlatego, że w jego pojęciu zanegowano sam rdzeń, sam fundament uprawianej przez niego dyscypliny. Jaki to rdzeń, jaki fundament? Rzetelność. Czyli: niezgoda na dowolność interpretacyjną. I służebność. Bo uprawianie polonistyki powinno być też służbą, powinno coś porządkować, coś czytelnikowi wyjaśniać. Tymczasem dziś – jakże często – odchodzi się od analizowanego tekstu w stronę indywidualnych dywagacji, stroni się od ujęć syntetycznych, oferuje sądy mętne, grzęźnie w przyczynkarstwie, niczego się nie wyjaśnia, niczego nie porządkuje. Czy działając w ten sposób, nie spowodujemy w pewnym momencie, że nasza dyscyplina badawcza okaże się społecznie zbędna? Przed takim scenariuszem Henryk Markiewicz kilkakrotnie w książce przestrzega. Ale przesłanie tego zbioru jest szersze niż tylko polonistyczne. Gdy bowiem w czasach „postprawdy” mówi się, że nie ma postawy obiektywnej, że „istnieją tylko narracje”… Gdy pseudonaukowość pleni się nawet w naukach przyrodniczych, w biologii (gdzie niekiedy odradza się kreacjonizm), w medycynie (gdzie tu i ówdzie podważa się wartość szczepionek), ba! w fizyce, jak to było widać przy okazji katastrofy smoleńskiej… O tego rodzaju zjawiskach Markiewicz nie pisze, komentator jednak ma prawo, a może i obowiązek, wyciągnąć własne, dalej idące wnioski. Jeżeli bowiem wezwanie, by z rzeczywistością „choć trochę się liczyć”, było zawsze dyrektywą poznawczą humanistyki, to dziś – w czasie dla niej coraz cięższym –