Zrezygnowałem z gry w sitcomach, bo generalnie nie lubię się wygłupiać Marian Opania – aktor filmowy, teatralny i estradowy – Czy lubi pan jubileusze? – Nie, nie lubię! Nie lubię ani jubileuszy, ani zdjęć, ani wywiadów… – Taka deklaracja to zaprzeczenie nowoczesnego wizerunku medialnego artysty. – Niektórzy nowocześni i bardzo medialni znawcy twierdzą nawet, że teatr to przeżytek, ale ja jestem wierny swojemu doświadczeniu i dobrej na ogół intuicji artystycznej. I wiem, że teatr nigdy się nie skończy. Prędzej film dostosuje się do nowych form komunikacji interaktywnej, prędzej telewizja zejdzie na jakąś nieprzewidywalną, w moim przeczuciu, złą drogę. To, co już teraz jest proponowane, to już nie jest mój świat. Te „Big Brothery”, „Agenty”, „Idole”, „Bary”… To nie jest sztuka. Reality show ma niby być obserwowaniem rzeczywistości, a jest epatowaniem widza marketingowo i socjotechnicznie wykreowanymi schematami konformistycznych zachowań wątpliwych moralnie pseudobohaterów. Natomiast teatr się nie przeżyje, bo to jest rozmowa człowieka z człowiekiem. – I dla tej rozmowy jest pan tak długo wierny teatrowi? – W teatrze czuje się oddech widowni. I każde wyjście na scenę jest rodzajem szlachetnej szermierki, między aktorem a tą niewiadomą masą, która siedzi po drugiej stronie rampy, którą trzeba przekonać różnymi sposobami, żeby zechciała ze mną gadać. – Debiutował pan u Wajdy jeszcze jako student szkoły teatralnej w „Miłości dwudziestolatków”. Potem były filmy Konwickiego, Kutza, a w 1970 r. „Palec Boży”, tytuł dla każdego artysty symboliczny. Kiedy po raz pierwszy odczuł pan to tajemnicze dotknięcie czy wskazanie? – Nie przeczę, był to jeden z moich przełomowych filmów. Niektórzy nawet twierdzili, że scenariusz jest oparty na moim życiorysie, co było nieprawdą, bo mnie początkowo szło jak po różach, w odróżnieniu od bohatera, którego uparcie nie chciano przyjąć do szkół teatralnych. Kiedy poczułem to dotknięcie? Sądzę, że w bardzo wczesnym dzieciństwie. Szczególnie zaważyła tu pewna audycja radiowa, w której Gustaw Holoubek opowiadał starożydowską legendę o Rabim i Golemie. Robił to w tak wstrząsający sposób, że nie mogłem się oderwać od głośnika. Wiedziałem, że muszę pójść i spróbować mówić tak samo jak on. Jako bardzo młody człowiek pracowałem w szkolnych, amatorskich teatrzykach, brałem udział w konkursach recytatorskich, odnosiłem spore sukcesy lokalne. W konsekwencji, mając lat 17, po ukończeniu Liceum im. Księcia Adama Czartoryskiego w Puławach, złożyłem papiery do szkoły teatralnej i na fizykę jądrową. Niestety. Już za pierwszym podejściem dostałem się do szkoły teatralnej i dlatego Polska nie ma swojej bomby atomowej! – Humanistyka i przedmioty ścisłe? To rzadka konstelacja. – Moi nauczyciele boleli, że „idę w komedianty”, zamiast wybrać jakiś godziwy zawód. Byłem dosyć zdolnym chłopczyną, choć nieco leniwym. Ale dobrze uważałem na lekcjach. I jakby to powiedzieć, miałem sukcesy zarówno z przedmiotów humanistycznych, jak i ścisłych. – Przeprowadzał pan doświadczenia? – Parę razy. Coś tam chciałem podpalić. A potem to już były tylko doświadczenia na sobie, bo to jest istota mojego zawodu. – Do czego służą takie doświadczenia? – Do czego? Paru mądrzejszych ode mnie ludzi już na ten temat mówiło, a ja im uwierzyłem. I wierzę, że sztuka jest tym, co pozwoli uratować naszą cywilizację w przyszłości, kiedy nie będą już ważne jakieś nowinki techniczne w rodzaju koła, maszyny parowej czy bomby jądrowej, tylko prawdziwa duchowość człowieka. Dziś teatr być może nie oddziałuje na ludzi tak mocno jak w czasach wielkich Greków, ale wciąż ma sens. Nie jestem jednym z tych, którzy twierdzą, że aktorstwo to posłannictwo lub apostolstwo. Aktorstwo bywa sztuką, ale zawsze powinno być rzemiosłem artystycznym. Problemem jest tylko poziom wykonania. Jeśli zaniżamy poziom, jeśli za mało będziemy wymagać od siebie, a jeszcze mniej od pojedynczego widza, to prędzej czy później zaczniemy schlebiać jego dość niskim – bo masowym! – gustom. – Dziś nawet teatr częściej sięga po komercyjną farsę niż po klasykę czy ambitne debiuty dramaturgiczne. – Nie idzie o to, by grać wyłącznie Szekspira i Sofoklesa. Rzecz w tym, by i widza, i siebie traktować poważnie. Nauczyła mnie tego moja droga teatralna i wspaniali ludzie, z którymi pracowałem. Zaraz po szkole teatralnej dyrektor Kaliszewski przyjął mnie do Teatru Klasycznego w Warszawie. Byłem wierny tej scenie przez 13 lat, aż do czasów Józefa Szajny,
Tagi:
Ewa Gil-Kołakowska