Na smoleńskich trumnach po władzę

Na smoleńskich trumnach po władzę

Jarosław Kaczyński realizuje swój plan Polityczna jatka, którą mogliśmy obejrzeć w Sejmie w minionym tygodniu, to nie była eksplozja emocji czy też spontanicznie wywołana awantura. To był kolejny krok w kampanii Jarosława Kaczyńskiego. Prezes PiS już kilka dni po przegranych wyborach prezydenckich proklamował nową drogę do władzy, nową politykę. I konsekwentnie ją prowadzi. Mit smoleński Mitem założycielskim tej polityki jest katastrofa smoleńska. Kaczyński nadaje jej wymiar mistyczny, choć sam jest przecież politykiem bardzo praktycznym. Temu służą słowa i gesty. Najdobitniej utożsamia to taka oto zbitka: „Lech Kaczyński poległ męczeńską śmiercią, pielgrzymując do Katynia”. W tym jednym zdaniu mamy wszystko: nawiązanie do Jana Pawła II (pielgrzymka), do walki o niepodległość (bo polec można tylko w boju, w rzeczywistości Lech Kaczyński był ofiarą katastrofy komunikacyjnej), do tego dorzucamy „męczeństwo” oraz „rosyjską ziemię” i mamy w jednym kredo polskiej prawicy i nacjonalizmu. Inne, niepisowskie ofiary katastrofy w tym obrazie się nie liczą. Stanowią tylko część niemego orszaku. Elementem tej gry było umieszczenie ciał Lecha i Marii Kaczyńskich na Wawelu. Równie ważnym elementem, choć innego rodzaju, była wojna o krzyż na Krakowskim Przedmieściu. Zwolennicy PiS, żądając pozostawienia krzyża lub też budowy w tym miejscu pomnika, argumentowali, że byłby to wyraz uznania dla milionów Polaków, którzy w kwietniu spontanicznie gromadzili się przed Pałacem Prezydenckim. Byłby to więc symboliczny pomnik nie Lecha Kaczyńskiego, ale wszystkich jego żałobników. Na czele z żałobnikiem numer 1 – Jarosławem Kaczyńskim. PiS w ten sposób konstruowało podział na dwie Polski – tę patriotyczną, składającą hołd prezydentowi, i tę inną, wykorzenioną. W tym przypadku platformerską. Ojczyznę wolną… Ten podział zyskał na intensywności po drugiej turze wyborów prezydenckich. Stał się oficjalną linią PiS. Wtedy to wzmocniły go kolejne punkty. Po pierwsze, wyznaczony został cel – Polska miała dochować wierności ofiarom katastrofy, ich misji. Kaczyński zapowiedział to, ogłaszając, że zamierza wypełnić polityczny testament brata (choć to on był w tym związku spiritus movens) oraz że obowiązkiem jest budowanie w polskich miastach pomników ofiar katastrofy. Temu też służyło ciągłe podgrzewanie sprawy katastrofy smoleńskiej – a to przez żądanie ekshumacji ofiar, a to przez opowieści, jak niegodziwie traktowane było ciało prezydenta itd. Po drugie, niemal oficjalna stała się linia oskarżania Rosjan o zamach. Sztuczna mgła, bomba na pokładzie, magnesy, pluton egzekucyjny dobijający rannych – politycy PiS zaczęli na poważnie takie sprawy rozważać. Po trzecie wreszcie, padły ostre oskarżenia pod adresem Donalda Tuska i Bronisława Komorowskiego. Tusk został tym, który ponosi polityczną odpowiedzialność za katastrofę i który zostanie wykluczony z życia politycznego i postawiony przed Trybunałem Stanu. Podobny los ma czekać Komorowskiego, który – jak stwierdził Kaczyński – jest prezydentem „wybranym przypadkowo”. W dalszej części pojawił się inny zarzut – że Tusk i Komorowski ulegli Rosjanom, że oddali śledztwo smoleńskie w ich ręce, że nie reprezentują polskiej racji stanu. W ten sposób wzmacniano kreowany przez Kaczyńskiego podział na Polskę patriotyczną i tę gorszą, służącą obcym. Po wyborach samorządowych, w których PiS poniosło bolesną porażkę, wydawało się, że Kaczyński zarzuci twardą linię. Że zacznie zabiegać o wyborców centrum, umiarkowanych. Zwłaszcza że Polacy coraz częściej dawali znać, że są zmęczeni smoleńską obsesją Kaczyńskiego i coraz mniej osób przychodziło na msze w intencji ofiar katastrofy, odprawiane 10. dnia każdego miesiąca, zawsze kończone pochodem i złożeniem wieńców pod Pałacem Namiestnikowskim. Te msze i te pochody też miały swoją symbolikę. Śpiewano „Boże, coś Polskę”, z wersem „Ojczyznę wolną racz nam wrócić Panie”, i wołano: „Chcemy prawdy!”, w sposób bezpośredni nawiązując do mszy za ojczyznę, organizowanych w latach 80. przez księdza Popiełuszkę. Puszka Anodiny Publikacja raportu MAK dotyczącego katastrofy, punktująca polskie błędy, wywołała kolejną falę traumy smoleńskiej. I kolejną smoleńską ofensywę PiS. Tym razem partii Kaczyńskiego było o tyle łatwiej, że autorem raportu była agencja rosyjska, a prezentowała go Tatiana Anodina. Dokument został więc w Polsce przedstawiony jako „rosyjski raport”. Szybko też wytknięto mu brak opisu działań wieży

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 04/2011, 2011

Kategorie: Kraj