Na wakacje z wirusem

Na wakacje z wirusem

Signs are pictured as people sunbathe and swim on El Arenal beach, amid the outbreak of the coronavirus disease (COVID-19), in Palma de Mallorca, Spain August 15, 2020.,Image: 552690292, License: Rights-managed, Restrictions: , Model Release: no, Credit line: ENRIQUE CALVO / Reuters / Forum

Bezpieczne strefy na plażach i posiłki w pokojach – turystyka próbuje żyć z pandemią Jeszcze kilka miesięcy temu wydawało się, że naznaczone koronawirusem lato będzie wyglądać inaczej. W szczycie zachorowań w Europie na przełomie marca i kwietnia wiadomo było, że branża turystyczna przymusowe zamknięcie odczuje najmocniej. Przestraszeni widmem zachorowania, odizolowani w swoich krajach i często pozbawieni źródła przychodu potencjalni klienci nie wiedzieli, jak będą mogli – i chcieli – spędzać wakacyjne miesiące. Z pomocą niemal od razu przyszedł świat architektury i designu, który zaczął bombardować nas pomysłami sanitarnie bezpiecznych i innowacyjnych rozwiązań dla turystyki. Internet zaroił się od spekulacji i futurystycznych wizualizacji współistnienia człowieka z pandemią. Zobaczyliśmy więc zrobione z pleksi i plastiku klatki dla plażowiczów, wyznaczające bezpieczny teren do nadmorskiego relaksu. Najpopularniejszy, przynajmniej w sieci, był projekt włoskiej firmy Nuova Neon 2, zakładający budowę trójwymiarowej osłony plażowej z pleksi o wymiarach 4,5 x 2 x 2 m, z wejściem tylko z jednej strony. Zaraz po nim pojawiły się pomysły przezroczystych kul wiszących nad stolikami w restauracjach, rzekomo izolujących od siebie klientów i stanowiących barierę dla wydychanego przez nich powietrza. Do tej listy dopisać można składane niczym origami siedzenia w samolotach, tworzące fizyczną barierę pomiędzy pasażerami, czy fontanny z płynem dezynfekującym, rozprowadzające go po dużych powierzchniach lokali użytkowych, basenów, korytarzy. Żaden albo prawie żaden z tych awangardowych projektów nie został wprowadzony w życie. Również dlatego, że sami turyści szybko przezwyciężyli strach związany z COVID-19. Jak to już wielokrotnie w historii bywało, chęć utrzymania naszych rytuałów społecznych i zachowań grupowych okazała się silniejsza niż zagrożenie biologiczne. Podróżnicy ruszyli więc do kurortów – przynajmniej do tych, do których mogli. A branża turystyczna znalazła sposób, by ich do tego zachęcić. Jednocześnie napotkała problemy, których w czasie kwarantanny nie przewidziała. Mimo relatywnie wysokich statystyk nowych zachorowań plaże w Hiszpanii, Chorwacji czy na greckich wyspach są pełne urlopowiczów. Wbrew spekulacjom nie ma na nich plastikowych osłon, wiszących kul czy innych wynalazków pomagających zachować dystans społeczny. Są natomiast najzwyklejsze, wyznaczone na piasku materiałowymi taśmami, indywidualne strefy opalania się. Mają z reguły ok. 8 m kw., dzięki czemu mieszczą się na nich dwa leżaki, parasol, stolik. Tworzą rzędy po kilka czy kilkanaście, z dostępem do morza lub wspólnej ścieżki. W ramach tych stref turyści mogą robić, co chcą – ważne, żeby ich nie opuszczali. Ponieważ każda przypisana jest najczęściej do konkretnego numeru pokoju w hotelu, trudno swój leżak pomylić z cudzym. Jeśli natomiast taka bariera wciąż komuś nie wystarcza, może wykupić dodatkową przestrzeń w sąsiedztwie swojej strefy. Zyska w ten sposób pewność, że wokół nie będzie wypoczywać nikt, kto może przekazać wirusa. Takie rozwiązania zastosowano już w wielu hotelach na hiszpańskich wyspach: Majorce, Minorce, Ibizie czy Teneryfie. Znaleźć je można też w Grecji i na adriatyckim wybrzeżu Włoch. Dotyczą one jednak głównie plaż prywatnych, dzierżawionych lub należących do kompleksów hotelowych. W takich miejscach dużo łatwiej kontrolować nie tylko zachowania plażowiczów, ale przede wszystkim ich liczbę. A co z plażami publicznymi, gdzie wejść może każdy i gdzie trudno o jakiekolwiek udogodnienia sprzyjające dystansowaniu się? Tu pojawia się większy problem, zwłaszcza pod względem obliczeń. W Barcelonie próbowano go rozwiązać, ustawiając przy wejściach na miejskie plaże pracowników ratusza z tzw. klikaczami, czyli licznikami osób znajdujących się jednocześnie na obszarze kąpieliska. Ta metoda okazała się jednak nieefektywna, bo ludzie na plażę szybko wchodzili i równie szybko z niej wychodzili, ręczne liczenie nie zawsze zdawało egzamin. Dlatego pracowników postanowiono zastąpić elektroniką. Fotokomórki podłączone do liczników też jednak dawały się oszukać, zwłaszcza rodzinom przemycającym na plaże dzieci. Dodatkowym kłopotem okazał się dość prozaiczny fakt, że na plażę dostać się można nie tylko wejściami oficjalnymi. Dlatego monitorowanie stanu faktycznego trzeba było przenieść już na teren kąpielisk. Do tej pory w większości hiszpańskich miast, w których istnieją miejskie plaże, zagęszczenie na nich określa się, licząc plażowiczów już odpoczywających. Wiadomo przy tym, że są to dane czysto szacunkowe, bo trudno przecież zliczyć chociażby bawiące się w wodzie dzieci. Ważniejsze

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2020, 35/2020

Kategorie: Świat