Na wysokiej stopie

Dziś niemal wszyscy światli ekonomiści – zarówno w kraju, jak i za granicą – zgadzają się, że kilkuletnie schładzanie koniunktury bardzo zaszkodziło polskiej gospodarce. Mogliśmy szybko zmniejszać olbrzymi wciąż dystans dzielący nas od gospodarek wysoko rozwiniętych, zwłaszcza wobec Unii Europejskiej, a tymczasem różnice w poziomie rozwoju ponownie, podobnie jak na początku lat 90., narastają. Mogliśmy zmierzać do tego, aby jak najwięcej osób mogło żyć na wysokiej stopie, a tu nadal trwa oddalająca nas od tego wyniszczająca polityka oparta na wysokiej stopie procentowej. Co prawda, w zeszłym roku produkt krajowy brutto przypadający na jednego mieszkańca zwiększył się o ponad 500 dolarów i sięgnął kwoty 4600, ale przede wszystkim wskutek szkodliwego wzmocnienia kursu wymiennego złotego. Korzystają na tym tylko importerzy oraz zamożniejsze grupy ludności, które mogą sobie pozwolić na wydawanie znaczącej części dochodów za granicą. Skorzystać mogą również ci, którzy wykorzystają (i spłacą na czas) relatywnie niżej oprocentowane kredyty zaciągnięte w obcej walucie. W ubiegłym roku kurs złotego wzrósł realnie o 5,9% wobec dolara USA i aż o 8,7% (po wzroście w roku 2000 o 5,1%) w stosunku do euro, waluty istotniejszej z punktu widzenia naszych zewnętrznych stosunków ekonomicznych. Natomiast PKB realnie zwiększył się zaledwie o około 1,2%. Podobnego wskaźnika spodziewać się można w tym roku. Coraz bardziej zostajemy z tyłu, choć mogliśmy już sporo wysforować się nie tylko pośród państw aspirujących do Unii Europejskiej, ale wszystkich krajów posocjalistycznych. Od rozkwitu do stagnacji Powracać będzie pytanie: dlaczego tak się dzieje? Dlaczego polska gospodarka utraciła impet wypracowany z takim trudem i wbrew zapowiedziom polityków i społecznym oczekiwaniom, skądinąd uzasadnionym, tak szybko przeszła z fazy rozkwitu do stagnacji? Rząd premiera Millera za ten stan rzeczy wini przede wszystkim poprzednią ekipę oraz bank centralny. I słusznie, aczkolwiek już wkrótce w powszechnym odbiorze ocena ta się zatrze i opinia publiczna zacznie obarczać nowy rząd odpowiedzialnością za piętrzące się coraz dotkliwiej trudności. Takimi meandrami bowiem przebiega polityka. Nas interesuje jednakże przede wszystkim ekonomiczny aspekt sprawy, jak i chęć dopomożenia w pragmatycznym rozwiązaniu narastającego syndromu „sytuacji bez wyjścia”. Niezwykle bowiem irytujące musi być dla wszystkich – a już najbardziej dla Bogu ducha winnego społeczeństwa – tkwienie w obecnej sytuacji, w której rząd i bank centralny nie są w stanie dojść do porozumienia. No bo nie są. I to bynajmniej nie z winy rządu. Aby pojąć, dlaczego tak jest, wpierw trzeba raz jeszcze wskazać na przyczyny załamania koniunktury i stagnacji gospodarczej. Otóż poprzedni rząd – wtedy przy wsparciu NBP – usiłował zmniejszyć inflację, ograniczając popyt finalny we wszystkich jego formach. Nie byłoby w tym nic zdrożnego, gdyby to właśnie czynniki popytowe stymulowały zwyżkową tendencję cen, a mechanizmy konkurencji rynkowej nie działały. Faktycznie zaś inflacja miała głównie charakter kosztowy, co zresztą okazało się ewidentne, gdy wzrosła ona skokowo w 1999 r. pomimo ostrej polityki ograniczania popytu. Zmniejszano dynamikę popytu inwestycyjnego przedsiębiorstw aż po ubiegłoroczny bezwzględny spadek poziomu inwestycji. Zmniejszano popyt sektora domowego, hamując bezpośrednio i pośrednio tempo wzrostu dochodów osobistych, zarówno płac, jak i emerytur. W ubiegłym roku tylko dzięki wzrostowi popytu konsumpcyjnego o 2,2% udało się jeszcze uniknąć recesji. Zmniejszano popyt sektora rządowego, tnąc wydatki państwa. Intencjonalnie miało to doprowadzić do prawie zrównoważonego budżetu, natomiast w rzeczywistości mamy do czynienia z jego największym kryzysem po roku 1989. Występuje tu zresztą ciekawa analogia. Otóż wtedy także dążono do ograniczenia deficytu poprzez drastyczną politykę deflacyjną, a więc zmniejszając instrumentami finansowymi popyt ludności i przedsiębiorstw. Wszakże przy okazji ewidentnego „przestrzelenia” polityki stabilizacyjnej, po złudnej nadwyżce budżetowej w jednym jedynym 1990 r., zaraz potem ponownie pojawiła się rosnąca dziura budżetowa. W stosunku do budżetu centralnego w roku 1991 wyniosła ona 3,4%, a w 1992 r. aż 6,7% PKB. Teraz ponownie zbliżamy się do takiej granicy, gdyż znowu podobnymi metodami radykalnie zawężono bazę podatkową. Jest nią po prostu aktywność gospodarcza, a dokładniej – opłacalność produkcji i czerpane z niej zyski, które można opodatkować

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 04/2002, 2002

Kategorie: Felietony