Nie mogę już słuchać radia – wielka szkoda, przez dziesięciolecia było to moje ulubione medium. Przyczyna to reklama. Mam wrażenie, że audycje są jedynie dodatkiem do niej. Nie mam już siły ciągle ściszać i podgłaśniać odbiornika, aby słuchać nie reklam, ale tego, czego słuchać chcę. Odpuściłem sobie. Podobnie jest z telewizją. Koszmarnie długie, koszmarnie głupie i koszmarnie głośne (!) reklamy doprowadzają mnie do szału. Odchodzę i wracam z nadzieją, że to już koniec, ale gdzie tam, ciągną się i ciągną. A do tego te powtórki nie do wytrzymania. Jak gdyby treść miała zostać odbiorcy wbita do głowy młotkiem. Koszmar. Mam wrażenie, że w dzisiejszych reklamach wręcz namacalny jest trend, który moim zdaniem cechuje cały współczesny kapitalizm. Nie jest to już propozycja, ale wręcz przymus psychologiczny. Chodzi już nie o to, aby nas uwieść czy do czegoś skłonić, ale by po prostu zmusić. Musisz to i to kupić! Musisz! W ten sposób kapitalizm z ustroju cechującego się proponowaniem i wyborem zamienia się w kapitalizm przymusu i ciągłej presji. Nie ma gdzie uciec. Przykład? Dzisiejsze lotniska. Latam dużo i od dawna. Zawsze były na nich sklepy wolnocłowe. Nikomu to nie przeszkadzało, mnie też. Ale nikt nie był zmuszony, aby do nich wchodzić. Dziś jest inaczej. Nie da się dojść do bramki inaczej niż przez wielki sklep, a droga przez niego jest niczym labirynt. Nie ma ucieczki. Zamiast możliwości wyboru mamy przymus. Jest tak, jak gdyby sama usługa związana z lataniem była jedynie mało ważnym dodatkiem do tego, co najważniejsze: przymusu kupowania. Inny przykład. Dworce kolejowe, np. te w Krakowie i Poznaniu. Pierwszy nie daje nieomal wyboru: trzeba przejść przez galerię handlową, aby nań trafić. Długa to droga i dla osób, które tych przybytków nie lubią (jak ja), nader frustrująca. Mogę odwiedzić galerię handlową, ale wtedy, gdy chcę, a nie wtedy, gdy się mnie zmusza. Moi krakowscy przyjaciele poradzili mi kiedyś, abym szukał jakichś ukrytych i tajemnych ścieżek, które pozwalają galerię ominąć. Próbowałem. Nic z tego. A teraz Poznań. Miasto, które ze względów różnorakich jest bardzo bliskie memu sercu. Katastrofa. Najgorszy dworzec kolejowy na świecie. I oczywiście integralnie powiązany z galerią handlową. A pamiętam przecież dworzec kolejowy w tym mieście sprzed lat. Funkcjonalny i przejrzysty. Zaopatrzony jak trzeba w sklepy i bary, ale bez przesady. Z normalnymi poczekalniami, a nie z kilkoma niewygodnymi ławeczkami przed wejściem do galerii, jak to jest obecnie. Dworce te to przykład zawłaszczania przestrzeni publicznej przez prywatny biznes. Znak naszych czasów. Idźmy dalej. Uniwersytet. Onegdaj instytucja wspólnotowa i demokratyczna. Po neoliberalnych reformach Jarosława Gowina – korporacja jak wszystkie inne, a zatem i zarządzana w sposób korporacyjny. Wszak rektorzy i dziekani to obecnie korporacyjni menedżerowie. Zniknęła demokracja, zniknęło poczucie wspólnoty, pojawił się strach. Dziekan może dzisiaj wszystko. Wcześniej musiał się liczyć z głosem rozlicznych rad. Choćby chciał, nie mógł przeforsować decyzji, które wspólnocie się nie podobały. Dziś nie musi się liczyć z nikim ani z niczym. I to koszmarne nastawienie na zysk. Na uniwersytecie. Tak, tak. Oto bowiem wydział ma zysk albo stratę. Przecież to absurd. Ale kapitalistyczny, więc niewidoczny. System ten bowiem, choć niewiele mniej absurdalny niż tzw. realny socjalizm, ubiera się w szatki racjonalności. Tymczasem bywa tak samo durny jak ustrój poprzedni. I co gorsza – tak samo marnotrawny. Wystarczy popatrzeć na przemysł odzieżowy. Niewyobrażalne marnotrawstwo. Setki milionów nowych ubrań spalane każdego roku. Nie ma żadnych szans, aby nasza planeta to wytrzymała. Spójrzmy na Stany Zjednoczone, których populacja stanowiąca niespełna 5% populacji Ziemi zużywa 25% jej zasobów. A to przecież nasz wzór, nieprawdaż? Królestwo gargantuicznej konsumpcji. Nigdy nie zapomnę mojego zdumienia, gdy ponad 30 lat temu po raz pierwszy wstąpiłem w progi amerykańskiego sklepu odzieżowego i zobaczyłem osoby pchające przed sobą wózki wypełnione ubraniami, które mogłyby starczyć na całe życie. A to były jedynie cotygodniowe zakupy! Z moich lat spędzonych w tym kraju pamiętam gigantyczne porcje jedzenia w restauracjach (nikt nie był w stanie ich zjeść). Ogromne domy, których właściciele zajmowali na co dzień jeden pokój (autentyczne). Wielkie SUV-y przypominające czołgi (Hummer). A to przecież ma być wzór dla nas. Zawsze chcieliśmy, aby było