Nacjonalizm – to się leczy

Nacjonalizm – to się leczy

Nacjonalizm dokonuje gwałtu na naszym życiu i historii Teoretycznie dobrą wiadomością jest to, że pod naciskiem protestów i sprzeciwów społecznych szefem wrocławskiego IPN nie został (tzn. został, ale zaraz się podał do dymisji) regularnie i konsekwentnie faszyzujący doktor, z KUL, a jakże, Tomasz Greniuch, współzałożyciel ONR, organizator wielu demonstracji o antysemickim i szowinistycznym charakterze, uwieczniony w geście hitlerowskiego pozdrowienia apologeta Léona Degrelle’a – walońskiego nacjonalisty, hitlerowskiego kolaboranta, nazisty i pułkownika Waffen SS, ultrakatolika. Idąc za ciosem, po wybuchu wrzawy o międzynarodowych echach, prezes IPN Jarosław Szarek w ogóle wyrzucił Greniucha z pracy w instytucie, gdzie ten od dobrych kilku lat miał się świetnie, jak to faszystowski pączek w nacjonalistycznym maśle. Nie ma jednak z czego się cieszyć. Prawdziwym dramatem i wymiarem patologii, do jakiej doszliśmy pod kilkudziesięcioletnimi rządami katolickiej prawicy – czy akurat była ona zjednoczona, czy rozbita, czy jednocząca się, czy odgrywająca złudną walkę między sobą, w głębi duszy mając niemal ONR-owską wizję naszego kraju jako Katolickiego Państwa Narodu Polskiego – jest to, że w ogóle ktoś taki mógł zostać wymyślony na takie stanowisko, że mógł zostać oficjalnie zgłoszony i w końcu został mianowany. Problemem nie jest tylko pisowskie flirtowanie ze skrajną, radykalną, bojówkarską prawicą. Problemem jest to, że od lat oglądamy ten sam spektakl pobłażania skrajnej prawicy, niezależnie od jej karygodnych zachowań, przy równoczesnym oskarżaniu wyimaginowanych środowisk lewicowych o rzekomy radykalizm. Nacjonalizm, wyrażający się choćby powszechnością używania słowa narodowy, jest wszędzie, gdzie się da i nie da, oraz jeszcze w kilku dodatkowych miejscach. Mgławica narodowa skrywa nas właściwie bez wyjątku. To nie są już wątki narodowe, lecz tsunami nacjonalizmu jako głównej linii tożsamościowej, historycznej, politycznej. Zapominamy o fakcie, albo jesteśmy zmuszani do jego przemilczania, że ta choroba nacjonalizacji naszego życia, marzeń, instytucji ma dopiero 200 lat, a nie zawsze występowała z taką oczywistością i niepodważalną wszechobecnością. I oczywiście Polska, ani w skali Europy, ani świata, nie jest tu jakimś wyjątkiem – podobnie jak w wielu innych kwestiach, o czym można przeczytać w pasjonującym krótkim wykładzie o naszej historii w książce amerykańskiego historyka prof. Briana Portera-Szűcsa „Całkiem zwyczajny kraj”. Tak dogmatycznie (choć jest to chyba pogląd, którego nie da się inaczej podzielać i głosić) nacjonalizm dokonuje gwałtu na naszym życiu i historii, odziera nas z innych, wzbogacających doświadczeń i tradycji Rzeczypospolitej, chociażby walki o niepodległość, walki o demokratyczną II RP, walki z hitlerowskim faszyzmem, odbudowy Polski po wojnie i rewolucji społecznej, która wówczas się odbyła. Do znudzenia powtarzana, a co gorsza, wyznawana i głoszona fraza, że Polską rządzą dwie trumny: Piłsudskiego i Dmowskiego, jest karykaturą poważnego podejścia do własnych dziejów, politycznych walk i przemian. Opowieść o Polsce staje się wierszykiem, który wszyscy tłuką jak maluszki w przedszkolu i szkole, jakbyśmy byli na jakiejś bezustannej akademii polskości nacjonalistycznej. Nie ma nawet szczeliny, przez którą próba zakwestionowania tego paradygmatu mogłaby się wydobyć na powierzchnię. Wprawdzie zaczyna się to dziać. Robotę wykonują badacze i naukowcy, czasem z daleka, jak wspomniany Porter-Szűcs, Padraic Kenney, Małgorzata Fidelis, czasem z bliska, jak Adam Leszczyński w swojej „Ludowej historii Polski”, Michał Rauszer w „Bękartach pańszczyzny” czy Artur Domosławski w ukazującej się właśnie bardzo ważnej i monumentalnej biografii Zygmunta Baumana „Wygnaniec”. Czy jednak jest tu przestrzeń do myślenia i odczarowania nacjonalistycznej baśni obowiązkowej, płynącej wszystkimi porami edukacji i nauki, poprzez instytucje i politykę faktów dokonanych? Wciąż chciałbym mieć nadzieję, że tak. W przejmującej ciszy intelektualnej przechodzi właśnie 150. rocznica urodzin Róży Luksemburg, jednej z dwóch Polek powszechnie znanych na świecie – w tym sensie Polska leży poza światem. W rodzinnym Zamościu nieznani, choć instytucjonalni sprawcy skuli przed paroma laty tablicę pamiątkową na domu, który miał udawać jej rodzinny. Róża Luksemburg została wyklęta przez wszystkich, bo Polska nie była najważniejszym wyrazem w jej życiu, myśli, działaniach. Rewolucja, sprawiedliwość społeczna, walka z wyzyskiem – były dla autorki sloganu „Socjalizm albo barbarzyństwo” zawsze istotniejsze. Cały wiek XX, wiek mordujących się nawzajem nacjonalizmów, dowodził, że być może to ona myliła się najmniej. Szczepmy

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 10/2021, 2021

Kategorie: Felietony, Roman Kurkiewicz