Nadchodzi miotła

Z gadziej perspektywy Lewica już się pogodziła z tym, że odda władzę. Spór toczy się tylko o to, kiedy klucze do państwa zostaną prawicy na poduszkach podane. Czy w czerwcu, po przegranych, parlamentarnych wyborach, czy może jesienią, w terminie zwanym konstytucyjnym, kiedy lewa strona wyprowadzi się z Dużego, prezydenckiego, Pałacu, z Małego, premierowskiego, no i z pokojów w sanktuarium demokracji na Wiejskiej. Lewica się pogodziła, bo w naszym kraju nie rozmawia się z wyborcami, ale studiuje przedwyborcze sondaże. A te wskazują jednoznacznie – lewa strona nie jest trendy w nadchodzącym sezonie wyborczym. I chociażby się teraz lewica zlewicowała jak nigdy dotąd, murem stanęła na przykład za ustawą o legalizacji aborcji czy związków homoseksualnych, to i tak wyborcy wzgardliwie wydmą wargi. I jak Pan Bóg z kawału o prześladowanym plagami góralu na fundamentalne pytanie: Czemuż mnie Panie tak karzesz? Odpowie: Bo Cię po prostu już nie lubię! Lewica przestała myśleć już o utrzymaniu władzy, bo w naszym kraju tak się utrwaliło, że władzę zdobywa się nie w efekcie dobrych rządów, lecz porażek rządów strony przeciwnej. W światłych umysłach krajowych liderów partyjnych dominuje „teoria wahadła”. Raz rządzi prawica i się kompromituje, innym razem przychodzi czas na lewicę i ona też się kompromituje. Potem ruch w prawo i znów w lewo. Toteż podstawowym obowiązkiem zawodowego polityka jest przetrwać do kolejnego ruchu wahadełka nastrojów politycznych, do kolejnej koniunktury. Skoro dzisiaj oni, to jutro należy do nas! I nie ma się co przemęczać, mózgowo pracować. Poczekamy, pożyjemy i znowu na naszym podwóreczku słoneczko zaświeci. Takie wahadełkowe myślenie powoduje, że lewa strona nie robi niczego, aby klęskę przed przewidywanym laniem pomniejszyć. Co prawda, krąży jedyna słuszna idea wspólnej listy wyborczej, która uczyniłaby z lewicy silną opozycję parlamentarną, lecz kończy się na gadaniu. No bo zgoda na wspólną listę oznaczałaby zgodę na umieszczenie na jednej liście kandydatów ze wszystkich konkurujących ze sobą partii. A może nawet na totalną rewolucję. Czyli umieszczenie kandydatów w porządku alfabetycznym, a nie wedle partyjnych zasług. Im więcej partii w lewicy, tym więcej liderów i liderków. Im mniejszy lider, tym większe apetyty na bycie na początku listy, bo inaczej Wyborcy go nie dostrzegą. Nie zagłosują. Zatem zwyciężyć może zasada „Moja chata skraja”. Do wyborów pójdą osobno partie i partyjki lewostronne. I w Sejmie RP będzie kilkunastu posłów liderów z SLD i kilkunastu liderów z SdPl. I paru senatorów w Izbie Dumania. I wtedy lewica zapiszczy: czemuśmy nie zlikwidowali, zreformowali Senatu, jak to w naszym programie wyborczym z 2000 r. było? Być może klęska wyborcza zmieni obecną optykę lewostronnych liderów. Marek Borowski, nie tak dawno marszałek Sejmu i członek ścisłego kierownictwa SLD, przestanie brzydzić się Oleksym, też z kierownictwa SLD, ale wówczas, w okresie błędów i wypaczeń SLD, kierownictwa ciut dalszego. A może i tak się zdarzyć, że tym razem wahadło zatrzyma się na prawej stronie na dłużej niż jedną kadencję. I wtedy pokolenie pięćdziesięcioparoletnich, które zdominowało obecne elity partii lewicowych zauważy, że kolejnych swych pięciu minut już mieć nie będzie. I tym razem, nie tak jak poprzednio, nie będzie wahadełka. Lecz miotła. * Lewa strona nie robi nic, aby pomniejszyć klęskę wyborczą. Co prawda, krąży idea wspólnej listy, która uczyniłaby z lewicy silną opozycję parlamentarną, lecz kończy się na gadaniu. Share this:FacebookXTwitterTelegramWhatsAppEmailPrint

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 01/2005, 2005

Kategorie: Blog