Pierwsze obiady zaczął wydawać w swoim mieszkaniu. Uczepił się tego pomysłu desperacko, niczym tonący brzytwy Właściwie już nie pamięta, co to znaczy być wyspanym. Od miesięcy drzemie kilka godzin w pozycji półleżącej, bo tylko taka jest możliwa przy jego tuszy. O czwartej rano jest już na nogach, chociaż w rzeczywistości wcale nimi nie włada. Nawet w ubieraniu i myciu pomaga mu nastoletnia córka, Emilka. Sadza potem ojca na taborecie, a sama kładzie się jeszcze na dwie godziny. Na tym taborecie, przy szarym, obitym blachą blacie stołu Jerzy Kemicer spędza swoje życie. Stąd dzwoni po hurtowniach, urzędach, firmach, stąd wydaje polecenia odnośnie jadłospisu, zakupów, wydatków, tu przyjmuje swoich gości i interesantów, przy tym stole wreszcie wykonuje też znaczną część codziennych, stołówkowych prac. Chociaż choruje na stwardnienie rozsiane, dłonie wciąż ma silne, zręczne jak dawniej. Potrafi nimi naskrobać wiadra ziemniaków, warzyw, pokroić kilogramy mięsa. Kiedy przeniósł się tu cztery lata temu z Łodzi, był zupełnie załamany chorobą. Córka z synem pędzili do szkoły, żona do pracy, a on jedynie przez to okno patrzył. Aż pewnego dnia zobaczył w telewizji program o człowieku, który pomagał innym. Uczepił się tego pomysłu desperacko, niczym tonący brzytwy. Pierwsze obiady zaczął wydawać w swoim mieszkaniu. Potem spotkał Irenę, jakoś się zgrali i cała działalność nabrała rumieńców. Irena, kiedyś sprzątaczka w jednostce wojskowej, którą zredukowano, ma na utrzymaniu dwójkę dzieci, nastoletnią córkę i bezrobotnego syna. Od czterech lat, jako wolontariuszka Kemicera, przyjeżdża rowerem z drugiego końca Drygał gdzieś około piątej. Drobna, ruchliwa, pogodna wnosi do tego miejsca prawdziwe ciepło. Opowiadając, co się ostatnio we wsi zdarzyło, krząta się po kuchni jak fryga. Zmywa posadzki, sortuje żywność w spiżarni, pogania zaspaną Emilkę, by szykowała się do szkoły. Na blacie stołu układa piramidy pieczywa i owoców – śniadanie dla drygalskich dzieci. Pierwsi chętni zjawiają się tuż przed siódmą. Zziębnięci, w znoszonych, wytartych kurtkach czekają bez słów w przedsionku. Jedna bułka, dwa jabłka wędrują z rąk do rąk, zgrzyt zamka w tornistrze, szmer kroków, skrzyp zamykanych drzwi, cisza, a po chwili od nowa ten sam rytuał. Nie wszystkie dziś porcje wydano, została połowa przygotowanego prowiantu. – To się tak porobiło po awanturze, gdy szkoła odmówiła przyjęcia kanapek, jakoby były nieświeże – tłumaczy półgłosem Irena, wsypując wiadra ziemniaków do kotła. Doda do nich jeszcze marchwi, trochę tłuszczu, przypraw i zupa będzie gotowa. Jerzy pali papierosa za papierosem, analizując wydatki. Nie ma ani grosza na benzynę, a przecież dziś trzeba pojechać z obiadami do Białej Piskiej, zaś jutro po towar do Giżycka. Dzwoni do burmistrza, długo handryczą się przez telefon, w końcu władza funduje bak paliwa “z własnej kieszeni”. Uff, co za ulga, na cztery, pięć dni wystarczy. Po chwili kolejna miła niespodzianka, tym razem telefonuje ktoś od wojewody. Mają dla Ireny obiecane pół etatu. Kobieta nie daje po sobie poznać, jak się cieszy. – Nawet bez tych pieniędzy bym tu została – burczy zażenowana, trzaskając garami. Zegar na kościelnej wieży wybija godz. 12. Przed stołówką Kemicera grupka zmarzniętych ludzi na darmo próbuje ukryć się przed przenikliwym chłodem. Szare, zmęczone twarze, spojrzenia bez wyrazu, w dłoniach plastikowe wiaderka na zupę. Większość z nich przybyła z popegeerowskich blokowisk, rozrzuconych wokół. Gorsi ludzie z gorszej Polski Wchodzą pojedynczo. Młody chłopak trzęsie się z zimna w cienkiej, drelichowej kurtce. Nie rozumie żadnych pytań, ściskając kurczowo bochen chleba, wykrzykuje tylko dramatycznie: – Nie mam nic! Nie mam nic! Tymczasem Jerzy i Irena wiedzą doskonale, że on i jego niepełnosprawna matka odbierają co miesiąc renty. Starszy mężczyzna w futrzanej czapie, z dwudniowym zarostem, jakby się usprawiedliwiał: – Pracy brakuje i brakuje, a w gminie wciąż obiecują, że może za tydzień, za dwa, może po świętach coś się znajdzie. Głupi, kto w to jeszcze wierzy. Uważnie patrzy, czy zupę nalano do pełna do wiaderka. Basia, wysoka blondynka, dzień w dzień maszeruje do Drygał z pobliskiego Bemowa, 9 kilometrów w jedną stronę.
Tagi:
Helena Leman