Prawdopodobnie w Birmie dojdzie nie do „rewolucji” czy „ewolucji”, ale po prostu do przewrotu wewnątrz junty generalskiej. To najbardziej realny wariant naprawy tego kraju Państwo to narodziło się w wieku X. Wiek Złoty przeżyło w XVI stuleciu. 200 lat później sczezło i padło. Państwo to, wcale niemałe, wciśnięte jest między agresywną potęgę na zachodzie a zaborcze mocarstwo na wschodzie. Sytuacja niekomfortowa. Niepodległość odzyskało w wieku XX. Dopomogły mu w tym legiony, sprzymierzone z jednym z okupantów. Gdy losy wojny odwróciły się, legiony też zmieniły front, ażeby iść ku zwycięstwu. A kiedy państwem zawładnęła tyrania wojskowa, uciemiężony naród podniósł się z kolan, zapatrzony w charyzmatyczną postać, nagrodzoną pokojowym Noblem. O jakim tu państwie mowa? Oczywiście o Birmie! Idolem Birmańczyków stał się jednak nie butny elektryk, lecz eteryczna dama, urodziwa jak Benazir Bhutto, bojowa jak Angela Merkel, ambitna jak Julia Tymoszenko: Aung San Suu Kyi. Ojcem jej – którego nie pamięta, bo zginął, gdy miała dwa latka – był Aung San, partyzant, otoczony nimbem bohatera narodowego. Ich Piłsudski. Ostatnimi czasy Birma nieczęsto epatowała świat. Pozostawała w cieniu i głuszy. To nie Chiny, które postraszyły, że w razie czego mogą już obecnie wystawić armię 170-milionową – i prowadzą manewry z Rosjanami. To nie Indie, które rychło prześcigną Chiny półtoramiliardową populacją, a znakomitych informatyków edukują już dwakroć więcej niż Stany Zjednoczone. To nie modna Tajlandia, raj biznesu i turystyki, ani ta wredna Korea Północna, której lepiej nie drażnić, bo ma atomówki. To nie Iran nieobliczalny, który z najpierwszego ongiś sojusznika supermocarstwa stał się jego wrogiem nr 1; i może wywołać trzecią wojnę. A Birma przez wiele ostatnich lat rzadko pojawiała się na pierwszych stronach gazet. Zwłaszcza odkąd dziwacznie przemianowała się na Myanmar, stolicę zaś, za radą kabalarzy i wróżbitów, którzy w birmańskiej armii zastępują oficerów wywiadu i polityczno-wychowawczych, przeniosła w górską głuszę, do rządowej osady o trudnej do wymówienia nazwie: Naypyidaw (co znaczy Miasto Królów). Dopiero gdy wojsko, które od 45 lat sobiepańsko włada Birmą, zaczęło strzelać do demonstrujących na ulicach – zrobiło się o niej głośno. Zwłaszcza że tym razem pochody uliczne zainicjowały korowody mnichów buddyjskich słynnej ze spolegliwej etyki szkoły „małego wozu”, których jest w Birmie pół miliona; a w żadnym bodaj innym kraju osób w duchownych szatach szafranowo-purpurowych nie otacza estyma taka jak w Birmie. Kim są Birmańczycy Mniej więcej sto lat wcześniej niż nasi przodkowie dali się ochrzcić, oni przywędrowali z Tybetu, podbijając państewka ludu Pju, w dolinie wielkiej rzeki Irawadi osiadłego już od czasów chrystusowych. Etnicznie i kulturowo należą do wspólnoty „tybeto-birmańskiej”, która ma niewiele wspólnego z Chińczykami, a zupełnie nic z Indusami, czyli podobnymi do nas „Indoeuropejczykami”. Co prawda, przez długie wieki sąsiedzkiego współżycia i wielostronnych migracji co nieco się z jednymi i drugimi wymieszali, nie na tyle jednak, by stracić swoją odrębność. Birmańczycy są otwarci, weseli, sympatyczni mimo kaskady nieszczęść, jakie na nich permanentnie spadają. A Birmanki są wiotkie i powabne. Co trzeci mieszkaniec Birmy nie jest jednak Birmańczykiem, tak jak w międzywojennej Polsce co trzeci nie był Polakiem. Ale u nich ludnościowa mozaika jest bez porównania bardziej urozmaicona. Zacznijmy od Szanów, ośmioprocentowej mniejszości, pokrewnej Tajom. Na rozległych obszarach wschodniej Birmy stworzyła ona aż… 32 tradycyjne Państwa Szanów. Największe z nich, Kengtung, to powierzchniowo jakby jedna ósma Polski – ale tylko ćwierć miliona mieszkańców; najmniejsze – Kyong – jak przeciętna polska gmina, a ludność dużej wioski. Szanowie są gościnni, dumni z własnej historii i literatury, ale mają dwie wady: ubóstwiają hazard oraz – niestety – żyją głównie z uprawy maku, czyli opium, czyli heroiny. Mają podziemną armię, ostatnio jakby uśpioną, ale gotową ponoć do kolejnego zrywu partyzanckiego, bo broni im nie brakuje, kałasz to zaledwie kilkanaście dawek „hery”, a szmugiel kwitnie we wszystkie strony. Są buddystami, lecz mniej gorliwymi niż Birmańczycy. Kaczinowie to bliscy kuzyni Tybetańczyków, z którymi sąsiadują. Bardzo przebojowi! Ze swej górskiej krainy wypędzili Szanów i Czinów, potem bili się z rządem i czasem biją nadal, o ile akurat nie mają konfliktów wewnątrzplemiennych. Bo dzielą się
Tagi:
Wojciech Giełżyński