Nagana za śmierć

Nagana za śmierć

Winy lekarza nie stwierdzono… Błędu w sztuce nie było… ale pozostali zmarli, chorzy, kalecy – Stwierdzono u żony gruczolak, nowotwór trzonu macicy. Gruczolak zwykle jest nowotworem niezłośliwym. Usunięto go, a po kilku miesiącach zastosowano naświetlania. W ich wyniku spalono odbytnicę i pochwę. Żona czuła się coraz gorzej, jeździła na badania do regionalnego Ośrodka Onkologicznego przy szpitalu w Łodzi. Wie pani, czym ją leczono? Środkami na hemoroidy! Płaciła za te wizyty, choć odbywały się w przychodni, bo wierzyła, że będzie mieć lepszą opiekę. Czuła się jednak coraz gorzej. Chciałem zmienić lekarza, ale żona wierzyła tamtej pani doktor. Ona całe życie przepracowała w przedszkolu z dziećmi. Była ufna. Niemal jak dziecko – mówi, ocierając łzy, Aleksander Staszewski z Żyrardowa. – Była dobrym człowiekiem, nie spodziewała się, że ktoś może jej świadomie robić krzywdę. Lekarka cały czas przekonywała ją, że jest coraz lepiej. Któregoś dnia przychodzę do domu, a w mieszkaniu smród. Żona leży, jęczy. Nie miałem wtedy pojęcia, że odbytnica może pęknąć! Kał zmieszany z krwią i moczem zatkał pochwę. Po chwili przerwy kontynuuje opowieść o bezradności, cierpieniu, lęku i bezduszności lekarzy, którzy umieścili jego żonę w… hospicjum. – Uznali, że nie ma jej co leczyć. Wydali na nią wyrok – mówi wzburzony. Z kieszeni na piersi wyjmuje zdjęcie uśmiechniętej kobiety – Marianna Krystyna. To był taki dobry człowiek – mówi na wpół do siebie, na wpół do zdjęcia. Po tygodniu pan Aleksander znajduje chirurga, który godzi się operować. Zapłacił mu za to 700 zł. Po pięciu dniach dochodzi do operacji. Wkrótce rana zaczęła ropieć. Pan Aleksander opowiada, jak pielęgniarki, zamiast używać sterylnych opatrunków, cięły gazę nożyczkami, jak w pokoju opatrunkowym wylegiwały się szpitalne koty. Rana ropieje, żona ma trudności z oddychaniem. Dopiero po kilku dniach dostaje antybiotyki, a potem zostaje wypisana do domu. Jest coraz gorzej. Z trudnością łapie powietrze, na pośladku, od robionych zastrzyków, powstał ropień. Znowu trafia do szpitala, znowu pan Aleksander płaci – 400 zł za usunięcie ropnia. Na skutek jego interwencji chorą bada internista. Prześwietlenie płuc pokazuje, że jest w nich woda. Natychmiastowa punkcja – orzeka lekarz. I znowu kilka dni nic się nie dzieje. W końcu stan pacjentki tak się pogarsza, że w nocy z soboty na niedzielę robią punkcję. Ściągają pół litra płynu. Rano chora jest w agonii. – Pielęgniarka tylko dzwoniła do lekarza i pytała, czy ten sam zastrzyk, i robiła go. Osiem godzin patrzyłem, jak zabijają moją żonę – mówi przez łzy pan Aleksander. – Lekarz nie przyszedł. Oni nawet nie stwarzali pozorów opieki lekarskiej. Marianna Staszewska zmarła 20 lipca 1997 roku. Druga część tej sprawy rozegrała się dużo później. Skargi do Naczelnej Izby Lekarskiej w stosunku do trzech chirurgów do tej pory nie doczekały się rozpatrzenia. W działaniach pani onkolog z Łodzi ani rzecznik odpowiedzialności zawodowej, ani sąd lekarski nie dopatrzyły się żadnych uchybień. Prokuratura początkowo odmówiła wszczęcia postępowania, po ponownym wniosku umorzyła je. Pan Aleksander odwołał się do sądu, który nakazał wdrożenie postępowania i wykonanie kilku czynności, m.in. zgromadzenie dokumentacji szpitalnej, powołanie biegłych. Sprawę jednak kolejny raz umorzono z powodu… braku dokumentacji. Nie ma jej w szpitalu. Błąd za 1000 zł – Proszę zobaczyć, nie mogę zginać nogi w kostce, w ogóle trudno nią poruszać, jest zdrętwiała. Miałam być zdrowa, a tymczasem zostałam inwalidką. Jeszcze do tego dopłaciłam. A do szpitala na Lindleya tak trudno się dostać – na operację wymiany stawu biodrowego czeka się latami. Mnie też powiedzieli, że najwcześniej za trzy lata, a ja już chodzić nie mogłam i ból był nie do zniesienia. Poszłam więc do profesora S. do gabinetu i dałam mu 10 milionów starych złotych. Pieniądze dostałam z opieki społecznej na operację, bo nie byłoby mnie na to stać. Mam 517 zł renty, razem z dodatkiem pielęgnacyjnym. Profesor mnie zoperował, ale popełnił błąd w sztuce. Skąd wiem? Od innego lekarza. Po takiej operacji pacjenci na ogół po dwóch tygodniach wychodzą do domu, ja leżałam sześć tygodni. Zoperowano mi ten

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2000, 22/2000

Kategorie: Kraj