Najgłośniejszy teatr w Polsce

Najgłośniejszy teatr w Polsce

Dla jednych inteligentni i aluzyjni, dla drugich tanie zgrywusy W Warszawie zrobiło się duszno. Jak nie martyrologia, to rechot kolejnej „biesiady humoru i satyry”. Że pendolino awaryjne, a metro się spóźnia. „Trzeba się otworzyć, wyluzować, przypajacować trochę”, mówi na to Maciej Łubieński (trochę dziennikarz, trochę nie wiadomo kto) do Michała Walczaka (dramaturga, ale z Sanoka). Przypajacować tak, żeby ci, z których drzemy łacha, brali gacie w garść i spieprzali. I już powstaje najgłośniejszy teatr w Polsce. Pożar w Burdelu! Zaczynali pod taką nazwą w Klubie Komediowym na Chłodnej 25. Była to taka sobie BurdelTrupa, na wpół improwizowana (występującym zdarzało się zapominać tekstu, jeżeli w ogóle jakiś był), pod kierownictwem Michała Walczaka i Macieja Łubieńskiego. Artyści to aktorzy po trzydziestce i po paru sezonach na scenach prowincjonalnych. W Warszawie mogli kelnerować, bawić się w psychoterapeutów lub wynajmować na kursy dla korporacji, żeby odgrywać aktorskie scenki z cyklu: rozmowa z opornym klientem. Klub zresztą miał paść, bo odmówiono mu przedłużenia koncesji na wyszynk. Może dlatego, że akurat tamtędy biegła słynna kładka między małym i dużym gettem? Kto zgadnie, co tym z ratusza chodzi po głowie? Ale klub jakoś się podniósł po tym ciosie. Tymczasem jest estradka, wchodzi na nią, kto chce. Salka na 60 osób maksimum. Na widowni atmosfera poczekalni dworcowej skrzyżowanej z Wood­stockiem. Młodzi, wykształceni, z dużych miast wpadną na kawę, na plotki, rzucą okiem. To scenka spoza mainstreamu. Jednym pomagała, drudzy polegli. Tu, jeśli widzowie nie kupują numerów, wychodzą. Ale kupowali. Z kolejnymi programami artyści przytulali się to tu, to tam. W Barze Studio, w Teatrze WARSawy, w Nowym Teatrze, nawet w Polskim u Andrzeja Seweryna. Z czasem i w Muzeum Żydów Polskich czy na Open’erze w Gdyni. Utarło się, że robią premierę w miesiąc i wyśmiewają sprawy też za zaległy miesiąc. Albo i częściej. Gdy miejski rower Veturilo w Warszawie przyciął jednemu użytkownikowi atrybut, piosenka o tym była w teatrze już następnego dnia. Teraz, gdy występują w takim Poznaniu, to za bilety śpiewają sobie jak za spektakl obsadzony gwiazdkami z telenowel (towar ekstra!) albo jak importowane combo jazzowe. I jeszcze trzeba ich przenosić do większej sali, bo publika się nie mieści. Warszawa to piękna choroba Śmieszne, że szybko zaczęli uchodzić za „warszawskich rodaków”, bo taki Andrzej Konopka jest – przykładowo – z Radomia. I przeniósł ten Radom do Warszawy, z tym że nikt się nie zorientował. Bo – uwaga! uwaga! – gdyby ktoś nie zauważył, to po Marszałkowskiej nie przechadza się już pan Walery Wątróbka z Wiecha, lecz towarzystwo z Grójca, Tłuszcza i Zielonki. Nad Wisłą trwa stan podgorączkowy. Warszawa to miasto „powstańców i pojebańców”. Tu nic z niczym się nie rymuje, nic do niczego nie przylega. Wymieszało się. Mława atakuje! Pożar w burdelu! Dlatego widownia uwielbia stałą bohaterkę, Anię z Radomia. A ta przekonuje, że Radom nie leży dalej od Pałacu Kultury niż Pruszków. Tu i tam jednakowo biedna Ania idzie do kina i cielęco wgapia się w amerykańskiego gwiazdora: „Ryan, Ryan Gosling, a ja – Ania z Polski” (konkretnie z Radomia). Do Warszawy przyjechała dla grosza. A gdyby on zszedł z ekranu wprost do Warszawy, Ania pochwali się Dworcem Centralnym i Powązkami. „A na koniec zwiedzania – Muzeum Powstania”. Zresztą Warszawa ma też problemy ze sobą. W piosence „East Coast, West Coast” artyści śpiewają o dwóch Warszawach – tej plastikowej, goniącej Europę w przeszklonych windach sunących po zewnętrznych ścianach wieżowców w okolicy ronda ONZ, i tej autentycznej, praskiej, która nie jest powojenną makietą, socjalną wydmuszką, kulturalną purchawką. Metro? Ono jest po to, by dowozić do korporacyjnego centrum wyrobników z Ursynowa, a nie proletariat z Bródna, Grochowa i Tarchomina. Na pożar mostu Łazienkowskiego aktorzy odpowiadają rapem – „Most Łazienkowski spłonął z miłości”, bo w walentynki. Tylko wtedy żelbeton mógł się zająć od drewna. I żeby nie było zbyt sentymentalnie, most – ogarnięty miłosnym płomieniem – śpiewa do swej ukochanej Wisły: „Już niedługo spuszczę się z góry asfaltu strugą”. Czyż to nie jest odpowiedź na Chór Czejanda i jego piosenkę o mostach, co to na prawo i na lewo? Czyż to nie odpowiedź na zachwyt Kierbedziem, który słychać w rzewnych piosenkach Ireny Santor? A na ten cały pożar raper skanduje: „Wyciągamy wnioski!” i rozsuwa zamek w dżinsach. Co poza tym słychać w Warszawie?

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 13/2015, 2015

Kategorie: Kultura