Zawsze podchodzę z dystansem, z przymrużeniem oka. Tak się ukształtowałem. „Pat i Pataszon”, proszę pana Jerzy Stuhr – aktor i pedagog Święta spędza pan z bliskimi czy na scenie? – Tylko raz grałem w Wigilię, we Włoszech. Pracowałem wtedy w teatrze w Trieście i gdy zobaczyłem repertuar, zapytałem: „Gramy w Wigilię, 24?”. Mnie za komuny opowiadali koledzy, że musieli w latach 50., za stalinizmu, w Wigilię grać – na widowni samo wojsko siedziało, więc kompletnie się nie spodziewałem, że we Włoszech ktokolwiek na taki spektakl przyjdzie. Ale Włosi na to: „A dlaczego nie? Przecież tłumy ludzi będą. Potem pójdą na spacer i na kolację”. I zagraliśmy. Był komplet? – Tak. Życzenia żeśmy sobie w teatrze składali, każdy wylosował kolegę, któremu coś kupił. Przedziwne prezenciki sobie wtedy wymyślaliśmy. Zamartwiałem się o kolację, o rybę, ale na szczęście bliscy wtedy do mnie przyjechali. Wigilię spędziliśmy w restauracji, chyba jedyny raz, bo zawsze rodzina gotowała. Kiedyś my z małżonką, a teraz to się zmieniło – gotują dzieci, a my jesteśmy gośćmi. W tym roku u córki będzie kolacja. Potem zabieramy wnuczki do nas na wieś, pod Rabkę, gdzie będziemy je uczyć jeździć na nartach. Niech się uczą jak najwięcej od dziadków. Pan dużo się nauczył od swoich? – Babcia, proszę pana, która w młodości była śpiewaczką operową, wszystkiego mnie nauczyła: i pływać, i jeździć na rowerze. Wszystko babcia. Była dla mnie wielką osobowością. Do kina pierwszy raz też ona mnie zabrała, na „Pata i Pataszona”, kiedy miałem pięć lat. To była taka zwulgaryzowana wersja Flipa i Flapa, w której chodziło już tylko o to, żeby ktoś dostał tortem w buzię albo kopa w tyłek. Ja się wtedy bardzo cieszyłem. Mówiłem potem, że gdyby mnie babcia na „Hamleta” Laurence’a Oliviera zaprowadziła, to może byłbym zupełnie innym aktorem. Ale ona na „Pata i Pataszona”… Dzieci sam pan zabierał do kina czy też zostawiał to babci? – Nie pamiętam dokładnie, jak to było. Przypominam sobie za to, jak mój syn Maciej zadebiutował w „Dekalogu” Krzysztofa Kieślowskiego jako chłopczyk. Byłem potwornie zdenerwowany graniem z własnym dzieckiem. Z obcymi wchodzić w fikcję to coś innego, ale wygłupiać się z synem i opowiadać nieswoim tekstem było trudno. Zdenerwowany byłem strasznie, myliłem się. Kieślowski śmiał się ze mnie okrutnie, kiedy ja – który nigdy nie zapominałem tekstu – zapominałem. A Maciej wchodził w te sytuacje jak dziecko – jego bardziej interesowały śrubki na kamerze niż odtwarzanie jakichś tam słów. Obserwował pan, jak rodzi się u niego miłość do kina? – Nie tyle do kina, ile do teatru. Przeżywałem wtedy mój pierwszy bum zawodowy. Strasznie dużo pracowałem, prawie w ogóle w domu mnie nie było. Jedyne spotkania moje i syna były, kiedy przyjeżdżałem z Łodzi do Krakowa na spektakl. Żona go przyprowadzała do teatru i to była nasza jedyna szansa na spotkanie. Siedział na widowni i patrzył, jak graliśmy, a w przerwie wymienialiśmy parę zdań, pytałem, co w szkole. Po spektaklu od razu jechałem do Łodzi, żeby być na miejscu o godz. 3 rano. Maciej wychowywał się w teatrze. Film przyszedł później – chyba od Kieślowskiego się zainteresował moimi rolami kinowymi. Potem obserwowałem, jak sam zaczął coś próbować. To zawsze dylemat dla rodziców dzieci, które wybierają artystyczne zawody – czy one się do tego nadają. Jak się nie nadają, ale połknęły tego bakcyla, to tragedia. Jednak widziałem, że on się nadaje, dlatego nie interweniowałem. No i jemu się udało, bo się do tego nadawał – jako pedagog już stwierdzałem, obserwując go, że ma do tego predyspozycje. Aktorzy często nie chcą, żeby dzieci szły w ich ślady, z powodu ceny, jaką się płaci w tym zawodzie. To utrata prywatności, ciągłe bycie ocenianym. Nie chciał pan ochronić go przed tym? – Trochę chciałem, bo on jest wrażliwszą osobą niż ja. Do tego zawodu trzeba mieć nerwy. Wytrzymywać stresy, kiedy ktoś ocenia, kiedy nie można do końca być sobą. Mówiłem mu: „To jest codziennie tak, jakbyś zdawał maturę”. To jedyne uczucie stresu, które znał, będąc młodym człowiekiem, więc było to najdobitniejsze porównanie. „Co wieczór idziesz na osąd ludzi – i to taki natychmiastowy, bezwzględny, bo przecież na aktorstwie każdy się zna”, bez przerwy mu klarowałem.