Rozmowa z Janem Jakubem Należytym Praca na scenie jest swojego rodzaju bezczelnością, bo zabieramy ludziom czas i każemy za to sobie płacić Nakło nad Notecią jest miastem od kilku lat muzycznie kojarzonym z Rafałem Blechaczem. Ale najpierw był Jan Jakub Należyty. Niezrównany pieśniarz, interpretator piosenki francuskiej. Właśnie świętuje 30 lat śpiewania. – Należyty to marka, jeśli chodzi o piosenkę francuską w Polsce. Jeśli Należyty, to Brassens, Brel, wykonania, tłumaczenia. Skąd ta miłość do piosenki francuskiej? – Z piosenkami francuskimi jest jak z kobietami: kochamy je, bo są. Piękne, bo mówią o rzeczach istotnych (kobietom zdarza się mówić o rzeczach nieistotnych – chyba że wymieniają poglądy na temat rzeczy do ubrania, co dla nich istotne jest, i to bardzo, dla facetów trochę mniej), bo są nieprzemijające, proste, komunikatywne, wzruszające i prawdziwe, bo dotykają najistotniejszych fragmentów życia: wspomniana miłość, przyjaźń, rozstania, powroty. Oczywiście, współczesna piosenka mówi (śpiewa) o tym samym, ale w jakże prostackiej formie. Mam na myśli tę sieczkę radiową. – No właśnie, czy modny jest ten wrażliwy intelektualista dzisiaj? – Jeśli za intelektualistów uznać wykonawców tzw. piosenki autorskiej, to moda na nich nigdy nie przemija. Jest mnóstwo imprez, gdzie mogą się wyśpiewać i mają dla kogo. Są też operatywni ludzie – poeci z umiejętnościami organizatorskimi, którzy specjalizują się w organizowaniu większych i mniejszych spotkań z piosenką literacką, promują autorów i pieśniarzy polskich i zagranicznych (choćby Antoni Muracki – nazywam go przedsiębiorcą poetyckim). Piosenka poetycka, autorska czy też aktorska ma się dobrze. Młodzi ludzie chodzą do teatru, czytają książki, planują kariery, uczą się języków obcych, uczestniczą w koncertach, a w sobotę spędzają czas w klubach i dyskotekach nierzadko przy muzyce techno – jedno drugiemu nie przeszkadza. n Młodzi ludzie pana uwielbiają. Wystarczy trafić na dowolny blog czy forum poświęcone piosence francuskiej, tęsknią za tymi pełnymi urody i głębi, często frywolnymi tekstami. – Nie wiem, czy uwielbiają mnie ludzie młodzi. Widuję ich na koncertach, zwłaszcza tych teatralnych. Odnoszę wrażenie, że się nie nudzą. To dobrze. To znaczy, że są chętni, by poznać inny rodzaj prezentacji artystycznych, tych ambitniejszych, to znaczy, że są wrażliwi, że niektórzy planują drogę artystyczną. Zadziwił mnie kolega mojego 24-letniego syna, który za pośrednictwem syna właśnie poprosił mnie o autograf na płycie winylowej i poinformował, że słucha moich piosenek. To tylko dowodzi faktu, że tzw. piosenki z tekstem trafiają do ludzi wrażliwych, również młodych. Sama radość. Kilka tygodni w poszukiwaniu właściwego słowa – Od wczesnych czasów licealnych jest pan wpisany i w moją młodość. Zawsze intrygowało mnie pana nazwisko i dwoje imion. – Należyty to rzeczywiście bardzo sceniczne, acz prawdziwe nazwisko. Kiedyś myślano, że to pseudonim. No, cóż… nazwiska nikt sobie nie wybiera, los nam je przypisuje. Udało się losowi dobrze wybrać. Jak z każdym nazwiskiem przymiotnikowym zdarzają się zabawne sytuacje, jeśli idzie o odmianę na przykład. Łatwiej jest mieć takie nazwisko facetowi – Należyty (Jan Jakub w tym przypadku), gorzej kobiecie. Według poprawności językowej, powinno się mówić „pani Należyty”, nie „Należyta”. Nazwisko prawdziwe, imię Jakub dodane z bierzmowania. Nie ukrywam, że celowo – dla dobrego brzmienia dobrane. Mówią niektórzy, że śpiewam „należycie”, wolę określenia: dobrze, przekonująco, prawdziwie. – Wróćmy do początków Jana Jakuba z Nakła nad Notecią, tego samego miasta, z którego również pochodzi Rafał Blechacz. Pierwszy występ. – Od 16. roku życia śpiewam rec itale, wtedy też po raz pierwszy byłem na festiwalu w Opolu. Odpadłem w eliminacjach. To był pierwszy, bardzo ważny etap, ale śpiewałem już wcześniej. Zaczęło się od Studia Piosenki Waleriana Krenza, a później był klub Kosmos w Bydgoszczy, albo odwrotnie, nie pamiętam. Po dwóch latach wygrałem opolski festiwal w konkursie Promocje. – Pisze pan i tłumaczy francuskich bardów. – Z uporem maniaka nie mówię o sobie „tłumacz”, a raczej autor polskiej wersji tekstu. Przede wszystkim z tej przyczyny, że nie znam na tyle języka, żeby biegle nim się posługiwać w mowie i piśmie. Oczywiście, kiedy byłem we Francji, umiałem się porozumieć, ale w pracy posługuję się tłumaczeniem filologicznym i po przeanalizowaniu formy
Tagi:
Beata Dżon