Najtrudniejszy bieg Tomasza Golloba

Najtrudniejszy bieg Tomasza Golloba

Pierwszy krok będzie największym zwycięstwem żużlowego mistrza Przed nim droga trudniejsza niż wszystkie łuki na torze, które pokonywał przez ostatnie 29 lat. Jego kariera roztrzaskała się na motokrosowym pagórku. Teraz czas ciężkiej rehabilitacji. Tą ścieżką do końca dochodzą tylko najbardziej zdeterminowani. – Jednym z nich będzie Tomek – przekonuje Jacek Gollob, brat. – On jest niezniszczalny! Zawsze miał monstrualną siłę przetrwania i szczęście w nieszczęściu! „Diabeł” ze złotym krzyżykiem Był maj 1990 r. 19-letni Tomek zaprosił mnie do swojego pierwszego mieszkania w Bydgoszczy. Nie było w nim nic oprócz dwóch materaców. Rozmawialiśmy kilka godzin. Odpowiadał krótko, urywanymi słowami. Był zamknięty w sobie, skryty, ale miły. – Na tych ścianach zabraknie miejsca – wtrącił nagle buńczucznie – na medale, puchary i dyplomy, które wywalczę na żużlowym torze! Taki szybki i zaskakujący potrafił być jeszcze tylko podczas startów. Puszczał sprzęgło i mknął przed siebie. Wtedy też „wypalił” i uciekł przed siebie. Na pytania odpowiadał za niego Władysław Gollob, ojciec, który przyniósł mu zapiekankę, bo chłopak nie miał nawet paru złotych na bilet autobusowy. Tomek wyglądał wtedy na duże dziecko. Nie palił papierosów, nie pił alkoholu, nie mówiąc o innych używkach. I tak jest do dziś. Nie przyznał się, że w dzieciństwie był łobuziakiem, a na podwórku miał ksywę „Diabeł”. Kiedyś ojciec połamał nawet na nim wieszak. – Kilka razy dostałem po krzyżu – przyznał syn po latach – ale sprawiedliwie. Z rodzinnego domu wyniósł głęboką wiarę. Mama goniła go na religię i do kościoła. Do dziś Tomasz nosi złoty krzyżyk z Jasnej Góry. – Tomek jest w czepku urodzony – mówi Czesława Gollob, matka. – Tyle wypadków miał, a jednak zawsze wychodził na prostą. A może to dlatego, że jest wierzący? Gdy się żegnaliśmy te 27 lat temu, zapytał nieśmiało, kiedy ukaże się pierwszy tekst o nim. Artykuł został opublikowany w tygodniku „Mecz”, w czerwcu 1990 r., pod tytułem „Tomasz Gollob – Supertalent”. Zaczynał się od słów: „Być może od czasów Alfreda Smoczyka nie pojawił się w Polsce taki talent”. – Uważam pana za ojca chrzestnego Tomka – powiedział Władysław Gollob w rozmowie telefonicznej po ukazaniu się artykułu. Po tych kurtuazyjnych słowach Tomek stał mi się bardzo bliski. Z zainteresowaniem śledziłem sportowe postępy jego i starszego o dwa lata brata Jacka. Od najmłodszych lat byli nierozłączni. Gdy ich tata w warsztacie remontował samochody, Jacek i Tomek, zwany „Plackiem”, najwięcej czasu spędzali, ganiając za piłką. Tomek był jednym z najlepszych młodzików w Polonii Bydgoszcz. Niespodziewanie zainteresowania chłopców zmieniły się w 1980 r., gdy od ojca dostali motorynki i enerdowskiego simsona. Dwa lata później Władysław Gollob, widząc talenty synów, najpierw skończył kurs i został instruktorem sportów motocyklowych, a potem sprzedał dobrze prosperujący warsztat samochodowy. Wszystkie pieniądze zainwestował w motocykle Jacka i Tomka. – Niespełnione młodzieńcze marzenia przeniosłem na synów – opowiadał mi pan Władysław. – Ale powiedziałem im, że to będzie taki zapieprz, że krew z rury wydechowej poleci… Władysława zawsze najbardziej interesowała motoryzacja, chociaż z wykształcenia jest technikiem budowy okrętów. Kiedy kończył starty na motocyklu o pojemności 500 ccm w wyścigach ulicznych, już zaczął planować sportową przyszłość synów. Najstarszy, Marek, rocznik 1962, przyrodni brat żużlowców, skończył politechnikę, ale nie chciał wsiąść na motocykl. Został rodzinnym mechanikiem. Człowiek stworzony do żużla Jacek i Tomek startowali w wyścigach motocyklowych na torze oraz w motokrosie. Błyskawicznie stali się najlepszymi zawodnikami w kraju. Wygrywali na zamówienie i o tym, kto zwycięży, często decydowali jeszcze przed startem. Najbardziej kibicowała im Justyna, córka Władysława Golloba z trzeciego małżeństwa. Synowie całkowicie podporządkowali się woli ojca, który był dla nich jedynym trenerem, mechanikiem, menedżerem. Wodzem i wyrocznią. Chłopcy słuchali go niemal na baczność. Kiedy Jacek bezmyślnie uszkodził motocykl, za karę musiał go nosić na plecach przez dwa okrążenia. – To nie było żadne eksperymentowanie – tłumaczy Władysław Gollob. – Podjąłem się za własne pieniądze i na własną odpowiedzialność trudu przygotowania synów do uzyskiwania wybitnych wyników. Wtedy pojawiły się oskarżenia o prywatę. Przyczyny zawiści były

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 19/2017, 2017

Kategorie: Sylwetki