Największe rozczarowania polskiego kina

Największe rozczarowania polskiego kina

Nasze pisma filmowe proponują plebiscyt: jakie jest największe rozczarowanie polskiego kina? Podejmujemy wyzwanie. Przedstawiamy własną listę rozczarowań. Ale lista też nas rozczarowuje. Same znane nazwiska. Choć nie takie to dziwne. Młodzi nie zdążyli nas rozczarować, bo ledwo zadebiutują, a już znikają. Pary starcza im na jedną, drugą historię. Przy trzeciej wymiękają. Piotr Trzaskalski, Andrzej Jakimowski, Ryszard Brylski – to brzmi jak początek długiego apelu poległych. Tak więc rozczarowują nas „stare konie”. Zanussi – przerdzewiała żyleta Nasze kino dyszy przygniecione klasykami, którzy nie chcą odejść. Choć ich czas dawno minął. Więc na tapetę bierzemy banał – rozczarowanie Krzysztofem Zanussim. Wczesny Zanussi był jak żyleta. Kiedy przed uniwersytecką profesurą padało się plackiem, on z nerwem wywodził, że to zbiorowisko – jak ich nazywał w głośnym pamflecie Piotr Wierzbicki – „gnid”. Zapatrzonych we własne rozdęte do granic ego. Pamiętamy „Za ścianą”, pamiętamy „Barwy ochronne”. A taki lekarz – potomek Judymów? Przecież on w „Kontrakcie” uzbierał ogromną bibliotekę, bo „kopertówę” za każdym razem wkładano mu do książki. A dawał jeszcze Zanussi dyrektorów ofiary przedwczesnego awansu. I doktorantów, którzy latami robią badania, choć ich wyniki od dawna znają, bo w Stanach inni badali to samo przed nimi. Ale dla tego „dr” przed nazwiskiem… W socjalistycznym grajdole te obrazki działały jak haust świeżego powietrza. Niestety, w „wolnej” Polsce Zanussi przestraszył się własnej drapieżności. Bo teraz musiałby brać pod nóż tych wszystkich, którzy ucierpieli od „komuny”. Tu mu ręka zadrżała. I korzystając z kredytu, który wyrobił sobie u widowni „za komuny”, zaczął dawać rzewne historie o rzekomych dylematach inteligenckich. Żadnych poglądów, żadnych ocen, żadnej diagnozy – tylko ogólny „niepokój moralny”. Machnęlibyśmy ręką: a niech tłucze te nudziarstwa bez początku i końca, póki znajduje chętnych do wyłożenia funduszy. Tyle że ciągle mamy pod powiekami Zanussiego żyletę. Co się obejrzało, mając 18 lat, tego się łatwo nie zapomina. I dlatego po kolejnej premierze – a daje je Zanussi, jakby pracował przy taśmie – toczymy pianę z ust w bezsilnym oburzeniu. Tak się dać zagłaskać! Ale to my, weterani. Młodym Zanussi kojarzy się już tylko z lodówką. Kiedy Andrzej Wajda zabrał się w 1999 r. do „Pana Tadeusza”, widownia stanęła na baczność. Mistrz Mickiewicz plus mistrz Wajda musi się równać arcydzieło. Rokowania były pomyślne. Gdy Wajda zekranizował „Popiół i diament”, wywołał ogólnonarodową dyskusję o „pokoleniu AK”. Jego „Popioły” dały początek najbardziej burzliwej i płodnej dyskusji kulturalnej w czasach PRL. Bić się czy nie bić (z radzieckimi), gdzie jest granica między bohaterstwem a bohaterszczyzną? Nie było szanującego się profesora i publicysty, który nie zabrałby głosu. A po „Panu Tadeuszu”? Że Linda wypadł lepiej albo gorzej, a Olbrychski w trakcie recytacji trzynastozgłoskowca nie zgubił ani jednej sylaby. I że bocian latał z ornitologiczną obrączką. A jak Szapołowska-Telimena siadała na styropianowym głazie, to z łatwością przesunęła pupą te rzekome pięć ton o pół metra. Teraz „Pan Tadeusz” został sprzedany do komercyjnych stacji, gdzie wypełnia przedpołudnia, kiedy to telewizji nie ogląda dosłownie nikt. Liga przedwcześnie postarzałych Rozczarowali reżyserzy, którzy ledwo wystartowali, a już się zużyli. Ściślej mówiąc, zaczęli powtarzać po sobie samych. Dwa przykłady kłujące w oczy. Dorota Kędzierzawska zainteresowała nas niekochanymi dziećmi, w którym to temacie wykazała się rzadkim wyczuciem. Ale co było świeże wówczas, to w sezonie – powiedzmy – 2005 jest już materiałem zleżałym. Bo w takim filmie „Jestem” dzieci są równie skrzywdzone jak przed dziesięcioleciem i w dodatku sfilmowane zostały tą samą techniką co dziesięć lat temu. Więc myśmy już te dzieci i te filmy widzieli. Nie widać powodu, by kręcić tę dziecięcą krzywdę na metry. Zwłaszcza że tło tej krzywdy też znane do bólu – sine ulice miasteczka w Polsce C o świcie. Bure ściany dawnych komunałek, ciemne klatki schodowe, do których słońce nigdy nie dociera. Powtórka po Konopnickiej – że oto idzie biedne dziecko drogą, w brzuchu mu burczy z głodu, a nad nim niebo pogodne. W filmie „Jestem” to chłopczyk, jeden może z miliona. Z miliona, który jest zupełnie nikomu niepotrzebny. Mówiąc prawdę, zrobiłby wszystkim wielką przysługę, gby się dokądś wyniósł. Dokądkolwiek. Problem w tym, że nikt nie ma pomysłu,

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2001, 28/2001

Kategorie: Kultura