Niby żadna okazja, niby żadna wyróżniająca się rocznica, niby nic nowego, a jednak domyka się jakiś dziwny dziadowsko-chocholi cykl wokół smoleńskich histerii, manipulacji, pseudodociekań, ćwierćżałób politycznych. Będzie ostatni nietriumfalny przemarszyk przez zamkniętą część miasta. W tym samym czasie pod kopułą namiotu na zmilitaryzowanym placu Piłsudskiego wznoszony jest po kryjomu pomnik ofiar katastrofy. W tym samym czasie z państwowej kasy płyną kolejne przelewy mające uzasadnić bezowocne wieloletnie wysiłki dowiedzenia czegoś, co się nie wydarzyło. W tym samym czasie mamy kolejny miesiąc zdemolowanej ustawy o zgromadzeniach publicznych, wedle której są równi, równiejsi i smoleńscy… W tym samym czasie prorok smoleńskiego kłamstwa „zamachowego”, skompromitowany na dziesiątki sposobów, arcymanipulator i cynik, zdymisjonowany i niekompetentny były minister obrony narodowej Antoni Macierewicz leci do USA, żeby podtrzymać mit konieczności wieczystych dociekań nad najtajniejszym z tajnych (bo urojonym) zamachem na życie prezydenta, brata prezesa. Inne ofiary się nie liczą. Inni, którzy zginęli, wykopywani nocą i chowani ukradkiem na powrót, nie mają praw należnych zmarłym i pochowanym. Macierewicz nie ma odwagi stanąć twarzą w twarz z Polakami w ósmą rocznicę tragedii 96 osób, za których śmierć odpowiada polskie państwo, polskie szaleństwo, polskie „jakoś to będzie”, polskie latające superfortece z drzwi od stodoły, polski marny prezydent, który się spóźnił z nieznanych publicznie przyczyn na źle przygotowany przez własną kancelarię lot mający uruchomić jego kampanię wyborczą na urząd prezydencki. W historii lotnictwa niewiele jest tragicznie zakończonych lotów, które zostały tak dogłębnie opisane i zbadane jak katastrofa rządowego („prezydenckiego”) tupolewa. Jedyne niewiadome to drugorzędne elementy ułożonego w spójną całość scenariusza samozagłady. Scenariusza rozpisanego na kilka lat, rozpoczynającego się od głębokich pokładów wszechogarniającej nieufności i nieokiełznanych ambicji dwóch braci. Scenariusza, w którym kluczową rolę odgrywa epizod lotu gruzińskiego i jego następstwa werbalne i formalne, jakie dotknęły ówczesnego kapitana samolotu. Tylko dzięki jego odpowiedzialności tamten lot zakończył się udanym lądowaniem, bezpiecznym dla wszystkich uczestników awanturniczej wyprawy. Został za to później skandalicznie potraktowany przez ówczesnego prezydenta Lecha Kaczyńskiego, który – przypomnę – w słynnej sesji fotograficznej dla „Newsweeka Polska” z lubością fotografował się jako pilot samolotu. To, co piękne w marzeniach małego chłopca (lub nawet dwóch), staje się dramatem w wydaniu dorosłego mężczyzny, odpowiedzialnego za losy lotu, bo nie przesadzajmy, że za losy kraju. Od ośmiu lat jesteśmy szantażowani specyficznym obrzędem złej pamięci o dramacie śmierci 96 osób lecących na mszę do Katynia. Jesteśmy bombardowani bredniami dyletantów na temat przyczyn tego wydarzenia, zasypywani odrealnionymi historyjkami amatorów od pękających parówek i zgniatanych puszek po coli, znikających paraekspertów za olbrzymie państwowe pieniądze. I choć w tym obłędzie była metoda, nawet ona się wyczerpała i padła pod własnym urojonym naporem. A my dalej będziemy szantażowani pamięcią o „bohaterskiej”, „żołnierskiej” śmierci, która tak naprawdę była nieuchronną wypadkową zaniedbań formalnych, nadużyć, lekceważenia procedur, klimatu podejrzeń i nieufności, poczucia nadwładzy Kaczyńskich. Na tych smoleńskich śmierciach niektóre rodziny (im bliżej Kaczyńskich, tym bardziej) sporo zarobiły. Zarobiły z odszkodowań za śmierć w katastrofie, śpiewając równocześnie pieśń o zamachu (choć w takim wypadku nie dostałyby grosza wedle prawa). Podobną troską (finansową) nie zostały otoczone rodziny członków załogi. Już czas zamknąć ponurą farsę fałszywej żałoby (nie odmawiając prawa do niej najbliższym w wymiarze prywatnym, osobistym). Polskie państwo musi tu postawić kropkę. I wyciągnąć wnioski, których cała ta historia jest dzisiaj pozbawiona. Wampiryzmowi politycznemu żerującemu na katastrofie (i dobrze z niej żyjącemu) należy się po prostu osikowy kołek racjonalności raz na zawsze. Krokiem w tę stronę był choćby wyrok sądu uznający (wydawałoby się to oczywiste w oglądzie z boku) miesięcznice za prywatne imprezy Jarosława Kaczyńskiego, które nie wiedzieć z jakiego powodu angażują dziesiątki tysięcy policjantów, wyłączają fragmenty miasta z publicznej dostępności, wymuszają zmiany ustawowe dokonywane przez maszynkę parlamentarną. W tej katastrofie, co warto podkreślić, faktycznie nieprzypadkowej, bo prowadziło do niej zbyt wiele błędów, bylejakości, braku uznania dla wypracowanych reguł zawieszonych przez chęć politycznej sprawczości, zginęły też osoby, które znałem osobiście i ceniłem. Pamięć o nich jest