Nastrój pogrzybowy

Nastrój pogrzybowy

Potocznie mówimy o wysypach, naukowcy nazywają to pojawami – jak zwał, tak zwał, latoś bory hojnie darzą. Ja tylu grzybów nie nazbierałem jak żyję, a z liczby „pomnikowych” prawdziwków demonstrowanych przez niedzielnych grzybiarzy w mediach społecznościowych wnioskuję, że także innym nadzwyczajnie się poszczęściło w tym sezonie. Latem wysypały moje ulubione borowiki ceglastopore, najsmaczniejsze rurkowce, bezkonkurencyjnie pachnące jako susz, mające odstraszającą laików właściwość natychmiastowego przebarwiania się na niebiesko po przekrojeniu. Gościłem w lipcu szkocką córkę z zięciem, młodziutkich mieszczan z pokolenia Z, którzy nie mogli się nadziwić mojej pasji – w Szkocji nikt nie zbiera grzybów, choć w przeciwieństwie do pozostałych części Zjednoczonego Królestwa jest to legalne. Nie są z tych mieszczuchów, których natura przeraża, drepczą tam nawet regularnie szlakami po tych swoich munrosach, torfowych wzgórzach ze stawami i młakami na grzbietach, ale w leśnym gąszczu odczuwali dyskomfort. Zejście na nieoznakowany dukt wzmagało zaniepokojenie i wielokrotne dopytywanie, czy na pewno dobrze idziemy, po zejściu z duktu na leśną ścieżkę zaczęły się objawy paniki, a już o przemierzeniu kawałka lasu na przełaj musiałem zapomnieć. Pojedyncze strzyżaki uznali za zmutowane latające kleszcze, całkowity brak zasięgu wytrącił ich ostatecznie z równowagi i nie dali się pocieszyć nawet obfitością borówek prosto z krzaka. Grzybobranie jest zajęciem dla jednostek chaszczolubnych, rozumiem, że nagła pajęczyna na twarzy może u kogoś wzbudzać równie gwałtowny wstręt jak mleczny kożuch – nie nalegam, nie nakłaniam, na grzyby chadzam samotnie, gadam z nimi i nie muszę z tego nikomu się tłumaczyć. Zięć był zadziwiony, widząc, jak rozwieszam na nitkach pokrojone kawałki, bo sześcioplatformowa suszarka w tym roku nie wystarczyła na zbiory. Robił zdjęcia naszyjnikom grzybowym powisającym z lamp, jakby zaprowadzono go do chaty znachora. „It’s so weird”,  dokumentował z przejęciem, jakby zwiedzał muzeum osobliwości, a córka próbowała go uspokajać: „It’s so Polish”. Niebieszczenie ceglaków filmował z pasją i wrzucał natychmiast na swój Instagram jako przykład wschodnioeuropejskiej magii. W sierpniu rozszalały się borowiki szlachetne, rosły masowo i bezwstydnie, dzięki czemu mogłem wyleczyć kompleks niespełnionego prawdziwkarza – w dzieciństwie i wczesnej młodości chadzałem do lasów z góralami podhalańskimi, którzy wszelkim innym grzybem pogardzają, za to prawdziwki zbierają z ambicją sportową, nurkując pod gałęziami młodych świerków i wyczołgując się z wielkimi jak bochny okazami. Inny grzyb się nie liczył, może poza rydzami, których kapelusze cięto na smażenie, wszelako moje kosze pełne podgrzybków budziły ich politowanie, zwłaszcza jeśli znajdowały się wśród nich pospolite zajączki lub co gorsza spękane i najczęściej robaczywe suchogrzybki złotopore. Żeby narwać prawdziwków, trzeba było mieć w lesie tzw. swoje miejsca – aż do tego lata, kiedy zdarzało mi się trafiać na gromady po kilkadziesiąt sztuk w miejscach łatwo dostępnych. Podobnie jak w przydrożnych brzezinach, gdzie wystarczyło rzucić okiem, by namierzyć „kozacką sicz” w ilościach wcześniej niespotykanych. Kurki rozrosły się w tym roku do rozmiarów kur, wyborne gołąbki w jadalnych odmianach ścieliły się pod stopami i żałowałem, że jako daltonista mogę je zbierać tylko w towarzystwie osoby rozróżniającej kolory (w przeciwnym razie musiałbym każdy egzemplarz sprawdzać, odgryzając kawałek, bo wszystkie odmiany pozbawione smaku są jadalne, ale niektóre gadziny są tak pieprzne lub gorzkie, że język drętwieje i nic już nie sprawdzisz). Wrzesień był wyjątkowo paskudny, co spowodowało obłąkańczy pojaw suchogrzybka oprószonego, grzyba zimnolubnego, nie tak smacznego jak podgrzybek brunatny i raczej przydatnego domieszkowo, ale łakomstwo pasjonata nie zna granic – zgarniałem ile wlezie do kosza, wracałem w to samo miejsce kilka dni z rzędu i wciąż miałem wrażenie, że niczym smocze łby w miejscu jednego zerwanego wyrastają trzy nowe. Sezon trwa, wedle zasady meteosymetrii październik powinien być wyjątkowo ciepły, posypią się jeszcze maślaki, a i podgrzybki w nasłonecznionych miejscach – zapasów będzie na długie miesiące kulinarnych eksperymentów. Aż tu nagle do głowy przyszła myśl, która położyła się cieniem i trującą pleśnią na tej ekstazie grzybiarskiej. Być może natura czuje, że to ostatnia jesień przed zagładą nuklearną, i chce się po raz ostatni wyszumieć na całego. Zanim jeden rodzaj grzyba spuentuje wszystkie istnienia – ten atomowy. Share this:FacebookXTwitterTelegramWhatsAppEmailPrint

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2022, 43/2022

Kategorie: Felietony, Wojciech Kuczok