Nigdy nie wiadomo, która była pierwsza. A może od razu było ich dwieście? I po prostu wysypały się wszystkie naraz – jak wąglik – z jakiegoś wrogiego listu? Czasem, rano, wydaje mi się, że są halucynacją, jak małe, czarne kijanki, które w pewnym wieku mogą się pojawić w polu widzenia. Albo nieprzyjemne błyski – przejaw drobnej awarii w obwodzie. A jednak – muszki istnieją. Mimo że wydają się nie mieć ani kształtu, ani ciężaru i bardziej są zbiorem kropek albo czymś, co się prószy, czyli bardziej ruchem niż rojem. Lubię moment, kiedy się stuknie w umywalkę i ulatują na cztery strony świata, ale jakby w zwolnionym tempie. Dlatego trudno potraktować poważnie zagrożenie, które podobno niosą. Wydają się raczej rozrywką, czymś zabawnym, jak lwia paszcza albo mrówkojad. I chyba są niepoliczalne. To dla nas, ludzi, kłopotliwe, ponieważ boimy się tego, co niepoliczalne, co zatraca swój kształt. Wykorzystuje to kino gatunkowe, antagonizując nasz gatunek z ptakami, rojami pszczół, szarańczą, a także skazując nas na śmierć z powodu bezkształtnych mazi, jogurtów, śluzu i jadu. Podświadomie unikamy chaotycznego ruchu owadów, ich motorycznej nierównowagi. Tę choreografię wykorzystują horrory. W taki sposób poruszają się zombie na filmach, stada pół ludzi, pół grzybów i to, co osiągnęło stan liminalny, stan pomiędzy: jeszcze do końca nie umarło, ale już nie żyje. Rybiki to opiłki, rysiki – przyczajone pod plastikowym wiaderkiem, pod psią miską – potem w panice rozpryskują się jak szkło po całej łazience i natychmiast znikają. Ich obłe ciałka mają w sobie coś rybiego, a srebrny połysk, coś jakby wilgoć, ich pancerzyka przypomina, że żyją w odpływach, pod miskami, koszami z bielizną, tam, gdzie trochę brudno i nie do końca sucho. Ponadto rybiki są długowieczne, żyją średnio cztery lata, ale niektóre jednostki mogą w odpowiednich warunkach dożyć nawet lat ośmiu! To naprawdę sporo jak na owada. Niewiele osób wie, że ten łuskowaty łazienkowiec srebrzyk bywa uznawany za szkodnika muzealnego, ponieważ wcina m.in. papier. Ale jak ktoś na co dzień opycha się resztkami jedzenia, różnego rodzaju brudem (osobnego omówienia wymaga oczywiście brud), a nawet klejem do tapet – zje raczej niezauważalnie mało papieru toaletowego niż choćby jeden tom „Sztuki świata” z naszej półki. Oprócz rybików i owocówek, z którymi każdemu przyszło lub przyjdzie się zżyć – widzialnym współpasażerem jest również mól, który wygląda jak malutki szkic roztarty przez kogoś palcem na kartce. Raczej jak powidok po czymś niż konkret. Jakby materia nie umiała się w nim skupić i zawsze chwilę spóźniała się na samego owada w locie. Raczej ogon komety niż kometa. Raczej iskry spawacza niż stal. Mola próbujemy zaklaskać, kiedy ma swoją ostateczną postać – osobnika dorosłego, imago. Imago nie przechodzi już żadnych linień, nie przeobraża się w nic. Jest formą doskonałą. To okrutne i przykre, ale coś, co strząsamy z dłoni, to niemal proch. Larwy wydają się bardziej kłopotliwe, choć przecież są jeszcze w kokonach, przylegają do starej podszewki albo woreczka z makaronem. A jednak to właśnie widok wijących się larw mobilizuje nas najczęściej do wzięcia sprawy we własne ręce. Chociaż z nimi też spokojnie można żyć, tak jak żyjemy ze wszystkimi jeszcze mniejszymi formami, których po prostu nie widać. A może nie chodzi o szkodliwość, tylko o kierunek skojarzeń? Nie chcemy myśleć o ich kryjówkach ani o tym, co dzieje się nocą w naszej łazience, jak muszki owocówki składają jajka w naszej gąbce do naczyń, jak bladoróżowe larwy wiją się w ziarnach popcornu. To ten świat będzie nas rozkładać – ziarnko po ziarnku – i wiemy, że nasza przewaga jest tylko chwilowa i raczej na niby. One po prostu pozwalają nam chwilę się cieszyć, ale są cały czas, wszędzie, gotowe wziąć udział w naszym ostatnim święcie, kiedy nawet największy bogacz, superkapitalista – nie będzie miał oporu, żeby się dzielić. Share this:FacebookXTwitterTelegramWhatsAppEmailPrint