Antoni Piechniczek: – Najważniejsze, że byłem tym pierwszym, który powiedział piłkarzom „nie” Raz wywalczył trzecie miejsce na świecie, dwa razy awansował z polską reprezentacją do finałów mistrzostw świata. Drugi obok Kazimierza Górskiego najwybitniejszy polski szkoleniowiec w historii futbolu. Ślązak, który ani nie obnosi się ze swą śląskością, ani nie ma z jej powodu kompleksów. Mieszkał razem z dziadkami i matką w kamienicy przy Wrocławskiej w Chorzowie Batorym, gdzie asfalt wylano dopiero wtedy, gdy do miejscowej huty miał przyjechać Władysław Gomułka. Na pierwszą komunię dostał od mamy „Trylogię”, a od proboszcza „Pana Tadeusza”. Jako dzieciak prosił, żeby go ktoś wprowadził na mecz ukochanego Ruchu. Celebruje święta, jego dzieci chodziły na roraty i majowe. Był piłkarzem, skończył w stolicy AWF, ale wrócił w swoje strony. Żaden inny polski szkoleniowiec nie może mu dorównać wynikami, biorąc pod uwagę pracę z reprezentacją w kraju i za granicą. W ostatnich wyborach został radnym Sejmiku Śląskiego. Nie jestem szowinistą Nigdy nie był ulubieńcem mediów ze stolicy. Nie był człowiekiem warszawki, sprawnie poruszającym się po salonach, mającym swoją grupę zaufanych dziennikarzy. Mógł czytać „Traktat o dobrej robocie” Kotarbińskiego i udowadniać tę robotę w praktyce, ale nie wszystkim pasował, tak jak i dzisiaj nie wszystkim pasuje. Wielkie nagonki przeżył przynajmniej dwa razy. Mniejszych, choć tak samo dotkliwych – dużo więcej. Czasami szło o sprawy fundamentalne, czasami o z pozoru błahe. Że na przykład rozbija drużynę na tych ze Śląska i resztę. – Kiedyś – wspomina – pojawił się taki zarzut, że „dzień dobry” i pytanie „Jak się spało?” kieruję tylko do Ślązaków. Przyznaję. Problem w tym, że Matysik, Buncol i spółka przychodzili na śniadanie o ósmej, a innym zdarzało się o dziewiątej. Należę do ludzi otwartych, nie jestem szowinistą. Nawet statystycznie patrząc na reprezentację, stąd byli przede wszystkim Buncol i Matysik, reszta nie miała stałego miejsca zamieszkania. Ale naczytałem się, jak to jako Ślązak foruję Ślązaków. Wśród jego antagonistów byli m.in. Dariusz Wdowczyk i Dariusz Dziekanowski. Obaj zmienili zdanie, gdy sami zabrali się za szkolenie. Bo trenerska kariera Piechniczka to lista sukcesów, ale i konfliktów. Tych z zawodnikami było bardzo dużo, zwłaszcza kiedy w 1996 r. objął po raz drugi (pierwszy raz w 1981 r.) reprezentację. Przestrzegano go wówczas, że w takim momencie firmowanie poczynań ówczesnego prezesa PZPN, Mariana Dziurowicza, jest bardzo ryzykowne, a na otrzymanie funkcji selekcjonera z coraz większą niecierpliwością czeka Janusz Wójcik. Piechniczek przegrał eliminacje MŚ z Anglią i Włochami, mógł zostać dalej, ale zrezygnował. Miał dość pracy w takiej atmosferze. Wystawiałem się na ciosy Nie był despotą, ale na temat pracy z kadrą miał swoje zdanie: – Reprezentacja jest zaprzeczeniem demokracji. Nie wszystkim to się podobało. Maciej Szczęsny nazwał go kiedyś człowiekiem pysznym. Dziś często komentuje w TVP mecze razem z Piechniczkiem. Stosunki są raczej poprawne. Piechniczek mógłby sporo poopowiadać o tym, co działo się w kadrze, o przyzwyczajeniach, o butelkach whisky i rozmowach do świtu. Ale powiada: – Trener powinien pewne tajemnice zabierać ze sobą do grobu. Najważniejsze, że wreszcie byłem tym pierwszym, który powiedział piłkarzom „nie”. Przez lata powstawał obraz Piechniczka jako wszystkowiedzącego, nieprzystępnego mentora. – Sam się zastanawiałem, czy na taką ocenę sobie nie zapracowałem. Dziennikarz zadawał mi pytanie, w moim mniemaniu głupie, a ja z niego szydziłem. Tego nikt nie lubi. Wystawiałem się na ciosy, bo nerwy puszczały. Nigdy nie chciałem robić konferencji w stylu Clintona. Jednak jak się tak przyjrzeć wszystkim selekcjonerom, z nikim nie obchodzono się łagodnie. Od Kazimierza Górskiego poczynając, choć teraz wszystko idealizujemy. We Francji czy Włoszech pewnie żyłbym z odszkodowań za publikowanie kłamstw, ale tu brakowało mi cierpliwości i ochoty. To dziwne – wszystkie gazety sportowe robią, co się da, by autorytet trenera zdyskredytować. Nic się nie zmienia. Drużyna leci na mecz do Sztokholmu, stewardesa roznosi sportowe gazety, gdzie na rozkładówce selekcjoner Paweł Janas i jego życie prywatne. Obok lista ludzi sportu, którzy rozbili swoje rodziny. Kto z kim śpi, kto z kim wstaje i cała drużyna nie ma już innego tematu inż życiorys trenera, który ma ich za 48 godzin poprowadzić w ważnym meczu. Przypadek? W miarę upływu lat nabiera do wszystkiego dystansu: