Niby wszyscy wiedzą, że inwestowanie w naukę to inwestowanie w przyszłość. Mądrość ta jest nawet często powtarzana. Można więc przyjąć, że to niemal oczywiste. Z drugiej strony niestety jest też oczywiste, że nauka polska i polskie szkolnictwo wyższe są nie tylko w kiepskiej, ale wręcz z roku na rok coraz gorszej kondycji. Jeśli zsumować te dwie oczywistości, wychodzi, że przyszłość Polski już z tego choćby względu nie maluje się w jasnych barwach. Gdy zwycięska Koalicja 15 Października dzieliła resorty, Lewica dostała właśnie Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego. Lewica, może niesłusznie, ale na ogół kojarzy się jeśli nie z rewolucją, to w każdym razie z odwagą we wprowadzaniu postępu. Polska nauka i szkolnictwo wyższe doszły do stanu, w którym oczekiwane są działania niemal rewolucyjne. Środowiska naukowe związane bądź sympatyzujące z nurtem lewicowym są wcale liczne i takich działań od nowego kierownictwa resortu oczekiwały i wciąż jeszcze, choć z coraz mniejszą nadzieją, oczekują. Mijają tygodnie, a nie zrobiono nic poza unieważnieniem ostatnich działań ministra Czarnka, przydzielających „po uważaniu” punkty czasopismom. Słusznie odbierając nienależne wysokie punktowania niektórym czasopismom o randze nawet nie powiatowej, ale bardziej parafialnej, odebrano je równocześnie niektórym czasopismom, którym takie punkty się należały. Na przykład „Państwu i Prawu” czy „Archiwum Kryminologii”, że ograniczę się do własnego podwórka. Podobno trwają prace nad nową, tym razem rzetelną punktacją. Otóż po raz kolejny zapewniam, że żadna komisja nie jest w stanie sprawiedliwie obdzielić punktami 2 tys. polskich czasopism naukowych i kilkakrotnie większej liczby czasopism zagranicznych. Jeśli takie działania są podejmowane, są to kolejne syzyfowe prace, z których efektu nikt nie będzie zadowolony. Ale ta nieszczęsna punktacja to przecież nie najważniejszy problem polskiej nauki i szkolnictwa wyższego! Po nowym kierownictwie ministerstwa spodziewałem się, że zainicjuje szeroką środowiskową dyskusję nad stanem polskiej nauki i polskich uczelni. A trzeba sobie odpowiedzieć na pytania zupełnie podstawowe: jaka jest naprawdę kondycja nauki i instytucji naukowych, jakie choroby je trapią, co jest przyczyną tych chorób, jakie są możliwości leczenia? Jakimi środkami na naukę państwo dysponuje? Czy środki te można zwiększyć, a jeśli tak, to o ile i czyim kosztem? A może te środki można racjonalniej wydawać? Czy naprawdę potrzeba tylu uczelni publicznych utrzymywanych z budżetu, czy należy wydawać pieniądze na słabe uczelnie, z marną kadrą naukową, utrzymywać tę kadrę, a przy okazji rzesze pracowników administracji i obsługi, ponosić koszty utrzymywania bazy lokalowej? Czy nie lepiej byłoby za część tych środków stworzyć system stypendialny umożliwiający młodzieży z prowincjonalnych ośrodków studiowanie na dobrych uczelniach i zdobywanie tam rzetelnej wiedzy? Czy stać nas na utrzymywanie w jednym mieście kilku identycznych kierunków studiów, na kilku uczelniach publicznych, kształcących w dodatku często bezrobotnych? Czy organizacja studiów, nawet na dużych i renomowanych uczelniach, jest właściwa? Czy istotnie jest zdeterminowana aktualnym stanem nauki, czy raczej potrzebami kadrowymi uczelni, wynikającymi z tego, że dla zatrudnionej kadry trzeba znaleźć odpowiednią liczbę godzin dydaktycznych? Czy trzeba tworzyć nowe, doraźne, kolegialne ciała opiniujące i oceniające o nieco megalomańskich nazwach, sugerujących ich „doskonałość”, w rzeczywistości dość wątpliwą, w sytuacji gdy działają niewykorzystywane w ogóle w tych celach gremia Polskiej Akademii Nauk czy Polskiej Akademii Umiejętności? Być może kierownictwo Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego ma jakąś diagnozę sytuacji, a nawet jakiś dalekosiężny plan działania. Dlaczego jednak nie chce ich poddać szerokiej środowiskowej dyskusji? Share this:FacebookXTwitterTelegramWhatsAppEmailPrint