Nie było związków…
Opowiadał mi nieżyjący już Andrzej Cybulski z Trójmiasta, że kiedy w początkach 1980 r. zacytował na jakimś zgromadzeniu publicznym wiersz Broniewskiego: Nie było związków. Fabrykant, majster żyły pruć chcieli z ludzi i były tylko dymy nad miastem kiedy socjalizm się budził… widownia zareagowała chóralnym śmiechem i rozbawionym aplauzem. Nie ma się czemu dziwić. Już bowiem parę miesięcy później zarejestrowany został najpotężniejszy liczebnie, 10-milionowy ponoć i niezależny związek zawodowy pod nazwą „Solidarność”. Obchodzimy właśnie 25. rocznicę rejestracji tego związku. Obchodzimy ją pod rozmaitymi hasłami. Jako początek zmiany ustroju Polski. Jako punkt zwrotny w dziejach Europy. Wreszcie jako okazję do kombatanckich wspominków, kto kogo i gdzie ukrywał w stanie wojennym, kto i gdzie drukował lub przenosił ulotki, kto przyprawiał sobie sztuczną brodę, a także kto kogo zawiódł, oszukał lub zdradził. Jak to w Polsce. Najmniej natomiast, a właściwie wcale, nie mówi się o powstałym przed ćwierćwieczem związku zawodowym, a więc o reprezentacji świata pracy, przygotowywane zaś obchody 25-lecia „Solidarności” w Stoczni Gdańskiej (piszę to 22 sierpnia ) szykowane są w klimacie obaw, czy nie zakłócą ich nieodpowiedzialnymi okrzykami jacyś bezrobotni lub sfrustrowani stoczniowcy z „kolebki „Solidarności””. Wszyscy obiektywni badacze społeczni są zgodni co do tego, że największym – obok wymienianych stale terroryzmu, ekologii, konfliktu cywilizacji itd. – zagrożeniem współczesnego świata jest załamanie się równowagi pomiędzy kapitałem a pracą. Pisał o tym nawet Jacek Kuroń („Działanie”, 2002), że po świecie hula bezkarnie ponadnarodowy kapitał finansowy, kumulując bajeczne zyski głównie w krajach ubogich i głodujących, któremu w skali globalnej nie przeciwstawia się jednak żaden równie sprawnie zorganizowany i równie ponadnarodowy ruch broniący ubogich i wyzyskiwanych. Ruch ludzi pracy. To, co dzieje się w skali globalnej, widać gołym okiem w poszczególnych krajach, także u nas, a nawet głównie u nas. Dobrobyt i demokracja zachodu Europy zbudowane zostały w pierwszym powojennym ćwierćwieczu dzięki równowadze sił pomiędzy kapitałem a pracą, reprezentowaną przez potężny ruch zawodowy. Dzisiaj trwa wprawdzie liberalny atak na związki i „państwo dobrobytu”, ale takie są fakty. U nas transformacja ustrojowa skierowała się od razu w stronę rozbicia i likwidacji ruchu zawodowego, i to nie tylko „partyjnych” związków z OPZZ, ale także „Solidarności” jako ruchu obrony praw pracowniczych przed inwazją polskiego i obcego kapitału. Na tym przecież polega konflikt pomiędzy Gwiazdą a Wałęsą i tymi dawnymi przywódcami „Solidarności”, którzy z radością wysiedli ze związkowego, a wsiedli do komfortowego kapitalistycznego pociągu. Dziś 10-milionowa kiedyś „Solidarność” jest jeszcze w stanie, razem z innymi związkami, poruszyć do burzliwych demonstracji górników, ma jeszcze pewien wpływ na kolejarzy. Ale związków zawodowych nie ma dziś prawie nigdzie poza uważanymi za przeżytki socjalizmu wielkimi przedsiębiorstwami państwowymi. Nie ma ich w prywatnych firmach i przedsiębiorstwach, bo nie życzą sobie tego właściciele. Nie ma ich w wielkim handlu, super- i hipermarketach, nie ma w handlu drobnym, w usługach, w rzemiośle, w drobnej wytwórczości, ledwo dyszą w szkolnictwie, nie ma wśród pracowników biurowych i administracyjnych. Ich zanikowi sprzyja zarówno rozproszenie własności (łatwo było walczyć z wielkim anonimowym pracodawcą, czyli państwem, trudno z poszczególnymi, znanymi z wyglądu właścicielami, gotowymi w pięć minut wyrzucić związkowca na pysk), jak i bezrobocie. Ludzie godzą się na wszystko choćby za pozór pracy i pozór płacy, którą tak łatwo dziś stracić. Twierdzi się niekiedy, że silny ruch związkowy jest dziś niemożliwy bez wielkich załóg przemysłowych, stających się anachronizmem w epoce komputeryzacji i automatyzacji. Twierdzi się też, że ruch związkowy jest potrzebny najprymitywniejszym, najgorzej przygotowanym starym „robolom”, z którymi w ogóle nie wiadomo co zrobić, natomiast nie ma sensu dla wykształconych, sprawnych i przedsiębiorczych młodych ludzi, którzy w niespotykanej dotąd liczbie opuszczają wyższe uczelnie. Otóż to ostatnie zwłaszcza jest zwyczajnym kłamstwem. Statystyki pokazują, że wśród absolwentów szkół wyższych poziom bezrobocia jest najwyższy, sięga 25 i więcej procent. W dodatku zaś ta właśnie grupa jest przedmiotem szczególnego, wyrafinowanego wyzysku, a dokładniej ci jej uczestnicy, do których pozornie los się uśmiechnął i zahaczyli się w jakichś świetnych, nowoczesnych firmach. Wyzysk ten polega po prostu na tym, że każe się im pracować przez wiele miesięcy za darmo, w formie stażu, sprawdzianu, Bóg wie