Nie jestem femme fatale!

Nie jestem femme fatale!

W „Wiedźminie” musiałam zmierzyć się z mitem Rozmowa z Grażyną Wolszczak, aktorką – Zacznijmy od magii… Gdyby pani rzeczywiście była czarodziejką, co chciałaby pani wyczarować? – Świat naprawdę potrzebuje czarodzieja. Polska może jeszcze bardziej! – Nie pytam o świat, ale o pani marzenia… – Nie powiem. Nie mogę powiedzieć. Zawsze bawiłam się w trzy życzenia do złotej rybki, zawsze mam nadzieję na wielką wygraną w totka. Kiedy wypełniam kupon, przynajmniej przez trzy dni przed losowaniem mam ogromne pieniądze. I umiem doskonale zaplanować swoje wydatki… Ale jakoś nie wygrywam! – Nie wygrywa pani w totalizatorze, ale na pewno w życiu zawodowym. Ostatnio wygrała pani główną rolę w „Wiedźminie”. – Życie zawodowe to znacznie większa loteria niż jakiekolwiek inne zakłady. Wydaje nam się, że już mamy główną wygraną, a tymczasem okazuje się, że los był pusty. – „Wiedźmin” zebrał fatalne recenzje, ale pani rolę oceniono pozytywnie. – Przed premierą miałam ogromną tremę. Nie chciałam zapeszyć, ale bałam się, że to może być kolejny nienajlepszy film z moją niezłą rolą. Te przewidywania spełniły się, niestety, ale dziennikarze obeszli się ze mną łaskawie – na ogół pisano, że reżyser nie dał mi szansy. Cóż… – Które ze swoich filmów ceni pani najwyżej? – „Gry uliczne” Krauzego i „Balladę o czyścicielach szyb”, włoski film, w którym zagrałam razem z Agatą Buzek i Andrzejem Grabowskim. – Czy znała pani książki Andrzej Sapkowskiego przed realizacją „Wiedźmina”? – Znałam tytuły, ale niczego nie czytałam. Byłam naprawdę zaskoczona, kiedy wokół obsady rozpętała się prawdziwa burza prasowa, a zwłaszcza internetowa. Zrozumiałam, że muszę zmierzyć się z mitem, a każda konfrontacja z mitem jest ryzykiem. Internauci byli oburzeni, że taka ignorantka w dziedzinie fantasy może wcielić się w ich ukochaną bohaterkę. – To trochę jak wojna światów, a na pewno wojna kultur… Dla jednych „Fantazy” kojarzy się wyłącznie ze Słowackim, inni słysząc tak brzmiące słowo myślą o Yennefer – czarodziejce z własnej wyobraźni. – Tak jest nie tylko w przypadku prozy fantastycznej. Tak jest zawsze, kiedy konfrontujemy postać literacką z jej filmową materializacją, o ile filmową iluzję można nazwać materializacją… – Na pewno można nazwać konkretyzacją wizerunku. – Rozumiem doskonale fanów Yennefer… Kiedy przed laty dowiedziałam się, że Oleńkę ma zagrać Małgorzta Braunek, a niedawno, że Helenę Izabela Scorupco, też nie byłam zachwycona. Ale przecież to specyfika naszego zawodu. Nie aktor decyduje o obsadzie. Może tylko przyjąć lub odrzucić propozycję. Przy takiej ilości powstających w Polsce filmów trudno te propozycje odrzucać. – Przeczytała pani Sapkowskiego, to oczywiste. – Tak, dosłownie jednym tchem! To piękny świat, wielobarwny, ciekawy, dynamiczny. Andrzej Sapkowski nie tylko używa znakomitego języka, ale ma też wyśmienite poczucie humoru. Wiele osób zachwyca się także wyrafinowaną erotyką, jednak moją uwagę przykuwa przede wszystkim humor. – Co pani czyta na co dzień? – Za mało czytam, brakuje mi czasu. Uświadomiłam to sobie właśnie przy „Wiedźminie”. Okazało się, że nie znam jednej z najpopularniejszych polskich książek… Dlatego zapisałam się nawet na kurs szybkiego czytania. Ostatnio razem z moim 12-letnim synem przeczytałam Harry’ego Pottera. Znakomite! – Czy Filip także czytał „Wiedźmina”? – Tak. Nawet sięgnął po inne książki tego autora. – Jest pewnie dumny, że mama gra słynną czarodziejkę? – Cieszy się pewnie z mojej popularności, a raczej z popularności Yennefer, lecz jest bardzo niezadowolony z faktu, że gram w scenach rozbieranych. Poinformowałam go o tym od razu, kiedy dostałam rolę, żeby nie był zaskoczony, ale to nie załatwiło sprawy. – Niedawno zmarł Henryk Tomaszewski – artysta, który panią zaraził teatrem. – To ogromna strata. Tomaszewski był dla mnie wielkim czarodziejem. Po maturze zdawałam na psychologię, ale się nie dostałam. Wtedy do Gdańska przyjechał ze spektaklami Wrocławski Teatr Pantomimy. Byłam zachwycona. „Przyjeżdżam jutro” widziałam parę razy, a potem dowiedziałam się, że Tomaszewski przyjmuje adeptów. Potrzebni byli chłopcy, jednak pojechałyśmy z koleżanką do Wrocławia i, o dziwo, zostałyśmy przyjęte na próbę. Próba się skończyła po kilku miesiącach, dokładnie „13 w piątek”, ale już zdążyłam połknąć teatralnego bakcyla. Choć, zdając

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2001, 48/2001

Kategorie: Kultura