Nie jestem prorokiem

Nie jestem prorokiem

Nie będę ukrywał, że z „Quo vadis” wiążę duże nadzieje – jak wszyscy realizatorzy i chyba także polska publiczność Rozmowa z Pawłem Delągiem – Kiedy po raz pierwszy przeczytałeś „Quo vadis”? – W liceum. To nie była wprawdzie lektura obowiązkowa, ale zachęcił mnie do niej profesor historii. Dla mnie starożytność była jakąś nieokreśloną mieszaniną mitów, dat wielkich bitew i imion władców. Bez chronologii, ale przede wszystkim bez konkretnych bohaterów. Dopiero książka Sienkiewicza pozwoliła mi spojrzeć na starożytność inaczej, dostrzec w cywilizacji greckiej czy rzymskiej człowieka. Oczywiście, wówczas jeszcze nie wiedziałem, na ile Sienkiewicz nie jest wierny prawdzie historycznej. Nie znałem ani „Wojny Żydowskiej” Feuchtwangera, ani książek Grevesa. Ale to właśnie polski noblista pokazał mi twarze ludzi, pozwolił wniknąć w ich myśli… – Czy te myśli, spisane pod koniec wieku XIX, mają jeszcze siłę oddziaływania w wieku XXI? – To pytanie raczej do literaturoznawców, teologów i filozofów, a nie do aktora! Ale myślę, że Sienkiewicz nie przypadkowo dostał Nobla za „Quo vadis”. Jestem przekonany, że od prawdy historycznej, z którą możemy dyskutować, ważniejsza jest prawda o naturze człowieka, o jego słabościach i wzniosłości, o wielkich namiętnościach i jeszcze większych lękach, o poszukiwaniu siebie w Bogu i Boga w sobie. Chyba niewiele zmieniliśmy się w tym względzie nie tylko przez ostatnie sto lat, ale i przez całą tzw. naszą erę – liczoną od narodzin Chrystusa. – Właśnie wchodzisz w „wiek Chrystusowy” – masz za sobą kilka filmów, pewne doświadczenia teatralne… A przed sobą? – Nie jestem prorokiem i cieszę się z tego. Niewiadoma przyszłość to nieustanny niepokój, ale też największa na świecie radość z odkrywania niewiadomego. A każdy z nas jest odkrywcą – choćby odkrywcą jutrzejszego dnia. Uprawianie zawodu aktora daje człowiekowi dodatkowe szanse – bycia nie tylko sobą, ale na przykład Markiem Winicjuszem. – Czy polska superprodukcja może być wstępem do międzynarodowej kariery? Czy twoje plany sięgają Hollywoodu? – Plany? Raczej skrywane marzenia… To przecież jasne, że każdy aktor – nawet jeśli się do tego nie przyznaje – chciałby jednocześnie mieć popularność Flipa i Flapa, otrzymywać Oscary za dramaty psychologiczne, być artystą uwielbianym przez swój naród i cieszyć się międzynarodowym prestiżem oraz zarobić ogromne pieniądze… Czy to możliwe? Modrzejewskiej i Sewerynowi się udało! Ja mam pełną świadomość, że jak dotąd nie miałem na swoim koncie roli filmowej, którą mógłbym przedstawić poważnemu producentowi amerykańskiemu jako swoją wizytówkę. Nie będę ukrywał, że z „Quo vadis” wiążę duże nadzieje – jak wszyscy realizatorzy i chyba także polska publiczność. Ale te nadzieje w mniejszym stopniu dotyczą jakiejś wyimaginowanej przyszłości, bardziej wiążą się z ciekawością – jak ten film wpisze się w ciąg wielkich polskich adaptacji literatury. – Znasz przecież film na pamięć? – Wcale nie! Pracując nad poszczególnymi scenami, jest się wewnątrz wrzącego tygla, jest się częścią wielkiej maszynerii wprawianej w ruch przez reżysera. Pan Jerzy Kawalerowicz szczegółowo omawiał z nami poszczególne kadry, wracaliśmy przy tym do konkretnych fragmentów książki, szukaliśmy uzasadnień naszych działań w zapisanych przez Sienkiewicza myślach bohaterów i w listach… Ale film poznaje się dopiero na premierze, w konfrontacji z publicznością. Sądzę, że to dzień tak samo ważny dla reżysera, jak i dla każdego z aktorów: i debiutantów, i mistrzów sceny. – Kim są twoi mistrzowie? – Zawsze unikałem odpowiedzi na takie pytania. Wydawało mi się, że nie wolno powoływać się na żadne autorytety, że należy poszukiwać własnej drogi, pełniej oryginalności, nawet za cenę błędów… Pracując nad „Quo vadis”, miałem jednak okazję pracować z aktorami, których mistrzostwo to nie towarzyski komplement, ale niezwykła umiejętność pracy artystycznej. Jerzy Trela i Franciszek Pieczka są po prostu genialni, wielowymiarowi i jednocześnie idealnie precyzyjni. Mogłem bez końca obserwować ich pracę, słuchać i patrzeć… Ale i Bogusław Linda, któremu tak łatwo nadaje się ironicznie w Polsce brzmiące miano gwiazdora, potrafi być niepokojąco skupiony i przyciągać uwagę. To znakomity aktor… Zresztą mam wielką nadzieję, że pan Jerzy Kawalerowicz nie popełnił żadnego błędu obsadowego! Tu niemal każda postać to wyzwanie na miarę… – …walki z turem. – Na szczęście do walki z ponad tonę ważącym potworem został zaangażowany Rafał Kubacki, który dał sobie radę

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2001, 37/2001

Kategorie: Kultura