W „Quo vadis” scena walki z bykiem trwa siedem minut, w rzeczywistości zmagałem się z nim ponad czterdzieści Rozmowa z Rafałem Kubackim – Jak to się stało, że otrzymałeś rolę Ursusa w „Quo vadis”? Czy to ty dzwoniłeś do producentów, proponując swoją osobę, czy Jerzy Kawalerowcz już wcześniej zobaczył w tobie rzymskiego gladiatora? – Tak naprawdę wszystkiemu winna jest moja żona. Kiedy po raz pierwszy przeczytała gdzieś, że Jerzy Kawalerowcz przeprowadza castingi do poszczególnych ról, przygotowała moje portfolio i postanowiła wysłać reżyserowi. Omalże nie doszło do wojny domowej, bo ja nigdy nie myślałem o tak niewiarygodnych przedsięwzięciach. Słowo „arena” zawsze kojarzyło mi się jedynie z wyczynowym sportem, a moja pewność siebie z tatami. Joanna jednak uparcie twierdziła, że nie wyobraża sobie kogoś innego w roli Ursusa. Traktowałem to trochę z przymrużeniem oka i pewnie nigdy bym się nie zdecydował na udział w zdjęciach próbnych, gdyby nie przypadkowe spotkanie w Warszawie z Marianem Glinką. On pierwszy mi powiedział, że producenci „Quo vadis” poszukują kontaktu ze mną w sprawie roli Ursusa. Pamiętam, że krzyknąłem: „Czyś ty zwariował, Marian?!”. – Ale numer swojego telefonu przekazałeś? – No, tak… Może trochę dla przygody, dla dobrej zabawy. Słyszałem, że w kontekście postaci Ursusa mówiło się o Andrzeju Gołocie, Przemysławie Salecie, Marku Perepeczce. Dobre towarzystwo! Któregoś dnia zadzwonił telefon, drugi reżyser: „Pan Kawalerowicz zaprasza na plan”. Kiedy przyjechałem na casting, byłem nieprawdopodobne stremowany. Zauważyłem jednak, że nie mniej stremowane są największe gwiazdy polskiego teatru i ekranu: Neronowie, Petroniusze, Winicjusze, Poppee… Pan Jerzy Kawalerowicz podszedł do mnie, zanim zdążyłem się przebrać: „Ja pana znam – powiedział – będzie pan Ursusem! Proszę włożyć kostium”. – Czy po włożeniu kostiumu od razu poczułeś się aktorem? Jakie podobieństwa widzisz między planem filmowym a wielkimi zawodami sportowymi? – Podobny jest stres i zdecydowany nadmiar adrenaliny! Jednak w sporcie nie ma dubli. Kiedy przegra się walkę, już nie można jej powtórzyć! Całe życie poświęciłem treningom, zgrupowaniom i zawodom. Osiągnąłem sporo, bo nie każdy sportowiec trzykrotnie zdobywa tytuł mistrza świata. Przede mną była olimpiada i propozycja filmu od legendarnego twórcy „Faraona”. Taką propozycję dostaje się tylko raz w życiu! Dylemat… Moja żona, która towarzyszyła mi podczas castingu, była świadkiem takiej rozmowy: Kawalerowicz do drugiego reżysera: „To jest Ursus!”. Drugi: „Ale on ma zaraz olimpiadę!”. Kawalerowicz: „To przesuń Olimpiadę!”. – A więc byłeś angażowany nie jak debiutant, ale jak prawdziwy gwiazdor! – Ja tej rozmowy nie słyszałem. Stałem z drugiej strony kamery i naprawdę przeżywałem wielką tremę! Dżudoga bardziej mi odpowiadała od stroju rzymskiego, w którym czułem się trochę jak na balu maskowym. To była dla mnie cały czas jeszcze zabawa, ale wiedziałem, że w tę zabawę poważni ludzie wkładają bardzo poważne pieniądze. I że po podjęciu decyzji żarty się skończą, a zacznie się ciężka praca. Chciałem spróbować. Odbyłem długą rozmowę z trenerem kadry narodowej i postanowiłem pogodzić olimpiadę z filmem. Producent „Quo vadis” zapewnił mi bardzo dobre warunki pracy i przygotowań olimpijskich. Miałem do dyspozycji lekarza, odpowiedni plan zdjęć, bym mógł po południu trenować, salę treningową i odpowiednie wyżywienie… To wszystko wynegocjowała moja żona, która jako prawnik została moim impresariem. Mogłem mieć czterech sparingpartnerów, ale Polski Związek Judo przysłał tylko jednego. Docierały do mnie opinie, że zdradziłem sport, że zabieram miejsce innym… Chciałbym w tym miejscu podziękować Januszowi Wojnarowiczowi, mojemu sparingpartnerowi, z którym ćwiczyłem co dzień ponad sto rzutów, choć już po kilkunastu całe ciało miał dosłownie sine. Wytrwał sam, zastępując z poświęceniem trzech innych, którzy nie dotarli na treningi. – Dziś, po przegranej olimpiadzie i po premierze filmu, można stwierdzić, że lepiej poszła ci walka z półtoratonowym turem germańskim niż z dwustukilowym zawodnikiem ukraińskim… – Bo byk Toro nie unikał walki, nie był tak pasywny jak mój przeciwnik na igrzyskach. Jestem przekonany, że sędziowie niesprawiedliwie ocenili moją olimpijską walkę. Ale to już historia. Po prostu – taki jest sport! Raz się wygrywa, raz się przegrywa. Doznali tego również ci zawodnicy, którzy nie grali w żadnym filmie. Na szczęście moje zwycięstwo nad bykiem germańskim zostało wpisane do scenariusza i kontraktu przez samego Henryka Sienkiewicza, a pan Jerzy Kawalerowicz
Tagi:
Ewa Gil-Kołakowska