W życiu robię wszystko pod kątem aktorstwa Rozmowa ze Zbigniewem Zapasiewiczem Zbigniew Zapasiewicz – wybitny aktor. Najlepszy z najlepszych. W ciągu trwającej już 45 lat kariery zagrał setki znaczących ról teatralnych (m.in. Czackiego w „Mądremu biada”, Pijaka i Ojca w „Ślubie”, Sir’a w „Garderobianym”, Stomila w „Tangu), telewizyjnych (m.in. Aktora w „Historiach zakulisowych” Czechowa) i filmowych (m.in. docenta w „Za ścianą”, Adama w „Ocaleniu”, Jakuba w „Barwach ochronnych”, Jerzego w „Bez znieczulenia”, Tomasza w filmie „Życie jako śmiertelna choroba przenoszona drogą płciową”). Jest laureatem wielu nagród. Warszawską szkołę teatralną ukończył w 1956 r. Grał w teatrach: Klasycznym, Współczesnym, Dramatycznym, Powszechnym i Polskim. Przez 3 lata był dyrektorem Teatru Dramatycznego (1987-90). Ma również osiągnięcia w dziedzinie reżyserii. Obecnie jest aktorem Teatru Powszechnego i profesorem Akademii Teatralnej. – Za tytułową rolę w „Królu Learze” uhonorowano pana kilkoma nagrodami. Najpierw był Złoty Yorrick na festiwalu sztuk szekspirowskich w Gdańsku, potem zwycięstwo w plebiscycie „Gazety Wyborczej” i wreszcie Feliks Warszawski. Sceniczna interpretacja Leara została przez krytykę nazwana wydarzeniem artystycznym. Co chciał pan przekazać współczesnemu widzowi poprzez tę rolę? – Przede wszystkim muszę oddać cześć reżyserowi i kolegom, bo naszym wspólnym sukcesem jest fakt, że przedstawienie bardzo żywo odbiera publiczność. Postanowiliśmy odejść od sztafażu bajkowego i opowiedzieć historię człowieka, który jest nieczuły na świat, popełnia błąd i popada w obłęd, będący właściwie wyzwoleniem psychicznym, by wreszcie nad trupem najmłodszej córki zrozumieć, że przez pochopne decyzje zmarnował życie. To rola bardzo męcząca fizycznie i psychicznie. Wymaga intensywnej energii każdego wieczoru, kiedy gramy. – Lear w pana wykonaniu jest pokazem kunsztu, mistrzostwem formy i warsztatu. Jakim zaletom osobistym zawdzięcza pan sukcesy zawodowe? – Nie mają w tym udziału moje zalety osobiste. Po prostu mam dobrą szkołę, świadomość tradycji teatralnej i umiejętność dochowania wierności zasadom, które we mnie wpojono. A dzięki nieustannym kontaktom z młodymi ludźmi rozumiem współczesny świat. – Na scenach i ekranie trwa fantastyczna passa Zbigniewa Zapasiewicza. Odnoszę wrażenie, że osiągnął pan apogeum w zawodzie. – Pamiętam, że kiedyś, dawno temu, gdy byłem jeszcze bardzo młody, Aleksander Bardini powiedział mi: „Jeżeli nie przestaniesz tak pracować jak dotychczas, to dopiero na starość będziesz naprawdę dobrym aktorem”. Wtedy nie wiedziałem, o co mu chodzi. Ale potem doskonale zrozumiałem. Przez ostatnie dziesięć lat, już jako dojrzały człowiek, zrobiłem ogromny skok w rozwoju wewnętrznym. Widocznie wszystko, co w życiu przeżyłem, zsumowało się i nagle ten bagaż doświadczeń ujawnił się w moich rolach. Bardini miał na myśli to, że jeśli człowiek systematycznie pracuje, drąży zawód, wzbogaca go przez czerpanie z własnych i cudzych doświadczeń, z literatury, z oglądania siebie, innych ludzi, życia, świata i umie to przetwarzać – wtedy dojrzewa. Ten zawód niezwykle rozwija wewnętrznie, jeśli poświęcić mu się bez reszty. I tylko wtedy ma sens. Uprawiany niepoważnie jest zaledwie głupią błazenadą, na którą szkoda życia. – Wróćmy na chwilę do początków pana kariery. Po roli Zapowiadacza w „Karierze Arturo Ui” (1961 r.) i Prozorowa w „Trzech siostrach” (1963 r.) na scenie Teatru Współczesnego zaczęto o panu mówić jako o świetnym aktorze. Niemal równocześnie zagrał pan w „Godzinach miłości” („Teatr Telewizji”), dzięki czemu poznała i pokochała pana „szeroka” widownia. Sukcesy telewizyjne i filmowe utorowały drogę do sukcesów teatralnych, czy odwrotnie? – Odwrotnie. Wszystkiego nauczyłem się w teatrze, który był dla mnie zawsze bazą. Dopiero nabyte tam umiejętności mogłem przenosić przed kamerę. Bez doświadczeń teatralnych nigdy nie zagrałbym w filmie. Nie umiałbym. – Stworzył pan szereg wybitnych kreacji filmowych i telewizyjnych. Czy teatr nadal jest dla pana najważniejszym miejscem uprawiania zawodu? – Absolutnie. W filmie jestem właściwie bezradny wobec ostatecznego kształtu roli, bo dopiero w montażu reżyser dokonuje wyboru scen. I później okazuje się, że sceny, które uważało się za ważne, nie wchodzą do filmu. Tak bywa. Inaczej w teatrze, gdzie aktor ma twórczy wpływ na kształt roli. To po pierwsze. A po drugie, teatr daje przyjemność kontaktu z żywą widownią. Podejmujemy wspólną grę: rzucamy piłkę, publiczność ją nam odbija. Między widownią a sceną rodzi się magnetyczne sprzężenie.
Tagi:
Jadwiga Polanowska