Nie lubię szlachetnego nudziarstwa – rozmowa z Jerzym Hoffmanem
Dawanie nadziei jest moim obowiązkiem jako człowieka i artysty Dużo wiedział pan o wojnie 1920 r. przed przystąpieniem do pisania scenariusza „Bitwy Warszawskiej”? – Owszem, sporo. Mówiłem już nieraz: gdybym nie został reżyserem, zapewne byłbym historykiem. Może dobrze, że pan nim nie został. Ludzie mało korzystają z doświadczeń historii… – Ba, nawet ci, którzy dobrze ją znają, często nie wyciągają z niej żadnych wniosków. Cóż mogę na to poradzić? Jakże wiele jest jednak mało przydatnych dziedzin, którymi się zajmujemy, a nawet pasjonujemy. Na ogół zajmujemy się tym, na co nas stać. Gdybym się urodził na Zachodzie jako dziecko bardzo bogatych rodziców, to może byłbym podróżnikiem. Ale taki się nie urodziłem. Udało mi się zostać reżyserem. Jakie obrazy i postacie miał pan przed oczyma, przygotowując się do kręcenia tego filmu? – Moja „Bitwa Warszawska” łączy elementy prawdy historycznej i fikcji. Wydarzenia sprzed 91 lat postanowiłem pokazać na tle dramatycznej historii miłosnej, oczyma dwójki głównych bohaterów – młodej artystki sceny kabaretowej oraz ułana – idealisty o socjalistycznych początkowo zapatrywaniach. Postacie historyczne, poza Piłsudskim, to jedynie tło w filmie. Ale całą ich galerię, rzecz jasna, przestudiowałem. Od Piłsudskiego i Witosa po Lenina, Stalina i Trockiego. I zaskoczył pan wielu, obsadzając w roli marszałka Daniela Olbrychskiego, który wcześniej, w ekranizacji Trylogii, był już i Azją, i Kmicicem… – Daniel to wybitny aktor, potrafi sprostać najtrudniejszym zadaniom. Ponieważ jest albinosem, łatwo go charakteryzować i kłaść na nim kolory. Nie miałem wątpliwości, że może być Piłsudskim. A jak pan ocenia marszałka? – Był niewątpliwie jednym z najwybitniejszych polskich polityków okresu przedwojennego. Inaczej oceniam jego działalność w okresie Legionów i odzyskiwania przez Polskę niepodległości, inaczej po zamachu majowym. Zwycięstwo w bitwie warszawskiej starano się przypisać komu innemu, ale zawdzięczamy je właśnie jemu. I to pragnąłem oddać w filmie. Znam swoją wartość Nie obawiał się pan zarzutów, że „Bitwa” może podgrzać relacje polsko-rosyjskie? – Nie robiłem filmu antyrosyjskiego. Być może z jakiegoś podtekstu da się wyczytać, że w pewien sposób rozliczam się dzisiaj z bolszewizmem, bo wcześniej nie było to możliwe. Ale to nie jest takie istotne. Chciałem, aby „Bitwa Warszawska” była swoistym hołdem oddanym ówczesnym bohaterom, ale też żeby miała wymowę optymistyczną. Uważam, że dawanie nadziei jest moim obowiązkiem jako człowieka i artysty. To wynika z mojej filozofii życiowej. Nie jestem zwolennikiem hollywoodzkiego happy endu za wszelką cenę. Ale tam, gdzie można, nadzieję trzeba dawać. Nie mam upodobania do filmów, które kończą się martyrologią. Nie chcę nią epatować. Zależy mi, by przyciągnąć przed ekrany zwłaszcza młodą widownię. I dlatego zdecydował się pan na pionierskie w polskim kinie użycie cyfrowej technologii 3D? – Lubię wyzwania. Zawsze starałem się o to, aby moje filmy były robione w nowoczesny sposób, nie bałem się eksperymentów. „Potop” był pierwszym polskim filmem w eastmankolorze, „Ogniem i mieczem” – pierwszym montowanym komputerowo. Technologię 3D zaproponował do „Bitwy” operator Sławomir Idziak. Wiedziałem, że przysporzy nam ona dodatkowych trudności i wydatków, ale byłem też ciekaw, jak sobie z nią poradzimy i jakie przyniesie atrakcje. Chociaż dla mnie 3D to nie taka znów nowość. ? – Trójwymiarowe filmy oglądałem już w latach 50., gdy studiowałem w Moskwie. Było tam jedno kino 3D, traktowane jako ciekawostka. Filmów było niewiele, bo wszystko, co służyło do ich produkcji, było wtedy niesłychanie drogie. Strasznie ciężka była aparatura, zarówno ta do filmowania, jak i do wyświetlania, nic więc dziwnego, że zainteresowanie kinem trójwymiarowym szybko przeminęło (…). Czego najbardziej nie lubi pan w kinie? – Ja? Szlachetnego nudziarstwa. Nie neguję żadnego rodzaju kina. Nie neguję kina uznawanego za ambitne, kina autorskiego. Filmy autorskie mają prawo robić ludzie, którzy autentycznie mają coś do powiedzenia. Takich ludzi w każdej dziedzinie sztuki jest bardzo niewielu. Dlatego dobre są pojedyncze filmy, a nie całe nurty. Niebezpieczeństwo stanowią epigoni, nieudolni naśladowcy, którzy robią filmy pseudoautorskie i pseudoambitne. Jestem przekonany, że kinu francuskiemu wiele zła wyrządziła tzw. nowa fala, albowiem poza dokonaniami kilku ludzi, którzy mieli