Zbigniew Zapasiewicz Teatr nadaje komunikat, ale ile człowiek z niego zrozumie, zależy od jego wrażliwości i wyobraźni – Czym jest dziś teatr? – Zależy, co rozumiemy pod tym pojęciem. W moim przekonaniu teatrem jest wszystko, co jest między ludźmi. Wszystko jedno, czy idziemy na wykład uniwersytecki, czy do kościoła, czy gdziekolwiek, gdzie jedni ludzie chcą coś przekazać drugim – to wszystko jest teatrem… – Miałem na myśli coś znacznie bardziej konkretnego, czyli polski teatr. – Od 1989 r. polski teatr jest coraz bardziej różnorodny, staje się bogatszy. Także dlatego, że pojawiły się te wszystkie telewizyjne „Big Brothery”, które w końcu też są formą teatru, choć nie są sztuką. Ale rozumiem, że pan mnie pyta o mój teatr… – O ten, który pan pamięta, i o ten, który jest teraz… – Ten, do którego ja zostałem przyuczony i do którego poszedłem, był w swoim głównym nurcie teatrem literackim, czyli interpretującym literaturę. Wszelkie inne formy były uważane za awangardę. Dziś to rozróżnienie jest dużo bardziej płynne, bo młodzi ludzie wnieśli do teatru inne wartości. Odwieczny konflikt pokoleń – Pan niedawno w dość gorzkich słowach o tym mówił, nazywając to pokoleniowe przemieszanie swoistą rewolucją kulturalną. – Moja gorycz nie wynika jednak z ogólnej oceny, ponieważ jestem człowiekiem tolerancyjnym i rozumiem, że młodzi mają prawo dyskutować ze starymi. Tak było zawsze. Ta gorycz jest osobista. Odczuwam żal, że kończy się coś, co przez całe życie było dla mnie najważniejsze; że powoli odchodzi teatr zespołowy, gdzie grupa ludzi próbowała pod kierownictwem jakiegoś artysty powiedzieć coś od siebie; że teatr, który niósł ze sobą szereg bardzo silnych wartości etycznych, zanika. W tym sensie zanika, że dotyczy coraz mniejszej liczby ludzi, którzy się tym interesują. Tak samo jest z poezją, muzyką poważną. Myślę jednak, że to jest właściwe miejsce. – Właściwe? Sztuka ma być na marginesie? – Tak, w tym sensie, że płynące z różnych ideologicznych przesłanek przekonanie, którym nas zarażono w minionym okresie, że sztuka musi być masowa, słusznie się przewartościowało. Osobiście jest mi przykro, że mój teatr odchodzi, ale nie mam żalu do rzeczywistości, bo to byłby nonsens. – Ta rzeczywistość wygląda tak, że „młodzi” nie tylko nie chcą dyskutować ze „starymi”, ale wręcz pragną pogrzebać ich wartości. Zygmunta Hübnera na śmietnik, teraz my! Manifest, który się do tego sprowadzał, wywiesił swego czasu w Teatrze Powszechnym Robert Bolesto, gdy dyrektorem tej sceny był Remigiusz Brzyk. Padło tam wręcz prowokacyjne zdanie: „Młody jebie starego”… – To nie była żadna prowokacja, tylko zwykłe chamstwo. Ci panowie weszli ze swoim gwałtownym, brutalnym widzeniem świata, brakiem szacunku do ludzi w ogóle i próbowali realizować coś, co było ich wewnętrznym światem. Nie dbali przy tym o to, że teatr, taki jak Powszechny, ma obowiązki nie tylko ekonomiczne, ale przede wszystkim powinien ludziom pokazywać możliwie szeroki wachlarz repertuarowy. Tymczasem oni zajmowali się własnym, hermetycznym światem, mało komunikatywnym dla publiczności. Każdy teatr ma swoje miejsce geograficzne i określoną publiczność, nie można wszędzie realizować własnych kompleksów, że miało się pod górę do szkoły, bo to widzów nie obchodzi. I w tym sensie mówiłem o rewolucji kulturalnej, że tym młodym wydaje się, że ich sposób widzenia świata jest jedynym słusznym. A tak nie jest. – Wie pan, jaki jest koronny argument tych młodych? Że starzy twórcy ich nie rozumieją, nie pojmują tego świata, są konserwatywni i w związku z tym nieprzemakalni. – Ależ nieprawda! Miałem przecież próby z panem Brzykiem za jego bytności w Powszechnym i bardzo dobrze nam szło. Nie odczuwałem, ani chyba on też, żadnych napięć. Wyglądało na to, że jesteśmy zadowoleni z siebie, normalnie pracowaliśmy, konflikty nie dotyczyły płaszczyzny zawodowej (na marginesie pragnę przypomnieć, że to my zaprosiliśmy pana Brzyka do współpracy, a potem namawialiśmy go, żeby został, wraz z panem Łukaszem Kosem, na stanowisku reżyserskim). Wie pan, mimo że jestem starym pierdzielem, nadal chcę się rozwijać, iść do przodu. Staram się więc, żeby moje kontakty z reżyserami były jak najbogatsze. A konflikty pokoleniowe były zawsze, tylko kiedyś chyba w lepszym stylu. – A czy z tego obecnego konfliktu ma szansę powstać coś wartościowego dla teatru, dla jego przyszłych losów?